Dynamiczne zahamowanie wzrostu podwyżki

Jeszcze przed Wielkanocą rozeszły się po Uniwersytecie pogłoski, że sytuacja finansowa uczelni nie jest najlepsza. No, myślę sobie mając świeżo w pamięci propozycje rządu dla restrukturyzowanych górników, nastaną złote czasy: duże odprawy i wcześniejsza emerytura.
Niestety, sytuacja finansowa nie jest aż tak zła i na razie kwalifikujemy się jedynie do obcięcia zapowiadanych podwyżek wynagrodzeń. Potwierdza to tezę, dowodzoną w ciągu wielowiekowych obserwacji, że jak już bankrutować, to na całego: sto dolarów długu to Twój problem, milion dolarów - to problem Twojego banku, jak to ujmują doświadczeni finansiści. Na razie my mamy problem. Oczywiście zajmą się tym problemem kompetentne władze, ale kichać i kasłać będziemy wszyscy. Oprócz mizerii podwyżek, profesorom grozi zwiększenie pensów dydaktycznych - jak wieść gminna niesie po to, aby im nie płacić nadgodzin. Jak się zdaje nadgodziny stały się źródłem całkiem przyzwoitych dochodów dla niejednego pracownika.

Jak się zdaje, w tej ogólnej biedzie panującej w polskiej nauce, można sobie wymościć wygodny kącik. Pojawiły się nawet pogłoski, że niektóre nadgodziny były realizowane w czasie, gdy, , regularne" zajęcia nie mogły się odbywać z powodu zwolnienia lekarskiego. Są to jednak z pewnością plotki, od których należy się zdecydowanie odciąć, bo w przeciwnym razie trzeba by poddać w wątpliwość walory etyczne niektórych członków akademickiej społeczności.

Taka wątpliwość zaś to jakby suponować, iż pewien wysoki urzędnik państwowy był na plaży w Cetniewie, chociaż sam twierdzi, że był zupełnie gdzie indziej.
Naszej "Gazety Uniwersyteckiej" ze względu na ogólną sytuację finansową raczej nie stać na wspieranie celów społecznych wskazanych przez sąd.

Przez długie lata formalna pozycja Uniwersytetu Śląskiego była niższa od naszych marzeń, bowiem dynamiczny rozwój liczby wydziałów na dalszy plan przesunął troskę o ich możliwości naukowe i zdolności nabywania uprawnień habilitacyjnych. Na szczęście mamy ten etap już za sobą, jednak pokusa wielkości nie zniknęła.
Dynamicznie rozwijały się w ostatnich latach różne szkoły przyuniwersyteckie, często w nazwie lub w domyśle nawiązując do magicznego słowa biznes. Zapewne ich rola społeczna jest nie do podważenia; można o niej poczytać w planach i sprawozdaniach z działalności tych szkół. Jako prosty człowiek zapytam jednak wprost, co uniwersytet z tego ma poza tym, że niektórzy z nas dorabiają tam do słabo podwyższanych pensji? W dzisiejszych czasach wszystko kosztuje i jeśli ktoś uważa, że związek z uniwersytetem jest dla niego cenny, to powinien za to płacić - tak jak płaci się za wykorzystanie symboli olimpijskich albo za prawa autorskie.

Niestety, nie wszystko da się zwalić na lokalną manię wielkości. Syndromy chorobowe pojawiają się w całej nauce polskiej i związanym z nią systemie wyższej edukacji. Wbrew pozorom zwiększonej samorządności, jest ona od lat sterowana przy pomocy tzw. algorytmu, tajemniczej struktury z zakresu matematyki uznaniowej.
Z powodu algorytmu szeroko otwarto drzwi dla wszystkich chętnych do studiowania. Chętnych było tylu, że tych drzwi nie można za nimi zamknąć. Jest to oczywiście dobre dla państwa i społeczeństwa, ale herbata nie staje się słodsza od samego mieszania, a szanse pasażerów Titanica nie wzrosłyby, gdyby do szalup ładować po 120 osób zamiast 60. Szalup jest za mało i niestety nie widać, żeby ich liczba mogła wzrosnąć. Teraz algorytm przestał premiować studentów zaocznych i nagle się okazało, że akurat w naszej uczelni bardzo niekorzystny jest wskaźnik liczby studentów przypadających na jednego profesora.
Zwiększenie zaś liczby profesorów nie jest tak łatwe jak szerokie otwieranie drzwi. Algorytm co prawda premiuje podwyższanie poziomu kadry, ale i tutaj pieniądze nie przychodzą za darmo.
W całym kraju rozwinął się z powodu algorytmu system studiów doktoranckich i przez jakieś cztery lata wszyscy byli zadowoleni. Po czterech latach przyszedł jednak czas na rozliczenie. Byłoby dość dziwne, gdyby wobec zwiększenia liczby doktorantów ilość przeszła w jakość i ten niegdyś elitarny stopień stał się dostępny w ciągu czterech lat dla każdego słuchacza.
Zwłaszcza, że promotorzy prac doktorskich mają teraz więcej zajęć reperujących budżet domowy niż kiedyś. Być może jednak doktoranci są zdolniejsi, a opiekunowie ich prac potrafią z nich wycisnąć więcej i szybciej niż z asystentów w epoce minionej.
Biedni tylko ci młodzi ludzie, których mistrzowie wciąż nie rozumieją, że czasy się zmieniły i poziom dyktowany jest przez algorytm, dla którego znaczenie mają tylko liczby. Mówi się, że lepsze jest wrogiem dobrego. A dobre wrogiem bytu uczelni, bo psuje algorytmiczny wskaźnik.
W dodatku nagła klęska urodzaju doktoratów też, , skutkuje" finansowo: przeprowadzenie przewodu kosztuje kilka tysięcy złotych.

Polityka łatania dziur pozwoliła na horyzontalny rozwój uczelni,
która nigdy nie była tak wielka. Czas pomyśleć o rozwoju wertykalnym. Opracowanie algorytmu w nauce kończy pewien etap badań, które nie przyniosą już niczego nowego. Nowe narodzi się tylko z pomysłów niestandardowych, wymykających się z ram istniejących algorytmów.