rozmowa z prof. dr hab. Maksymilianem Pazdanem

REKTOR - PRAWNIK

W jaki sposób zwracają się do Pana na uczelni: Panie Profesorze czy Panie Rektorze?

Z reguły rzeczywiście studenci i pracownicy mówią do mnie Panie rektorze. Zdarza się, że używają tytułu profesorskiego, który mi do śmierci przysługuje.

Jaka droga zawiodła Pana Profesora na fotel rektorski?

W kole naukowym studentów zacząłem działać już na pierwszym roku swoich studiów, uczestniczyłem w studenckim życiu naukowym. Po skończeniu trzeciego roku studiów zostałem zatrudniony jako tzw. zastępca asystenta. Pozostałem jeszcze przez rok studentem; wtedy studia trwały 4 lata, natomiast rozstałem się ze stypendium, pobierałem pensje zastępcy asystenta. Spotykałem się ze swoimi wykładowcami, którzy prowadzili ze mną zajęcia, przy kasie, co było dla mnie dość wstrząsające!

Był Pan studentem i kolegą z pracy.

Było to piekielnie denerwujące, to była trudna rola. Zwłaszcza w czasie egzaminów profesorowie wiedzieli, że jestem kandydatem na ich przyszłego kolegę, a byłem równocześnie studentem.

Czy szybko zdecydował się Pan Profesor na wybór dziedziny prawa, której się Pan poświęci?

Jak zwykle na początku studiów zainteresowałem się bardziej prawem karnym, później międzynarodowym publicznym i dopiero na trzecim roku studiów - prywatnym, ... w miarę, jak pojawiały się nowe przedmioty. To taki dość naturalny rozwój.

Pamięta Pan Profesor moment, kiedy znalazł się Pan po drugiej stronie katedry i popatrzył w oczy studentów?

Tak, to się wydarzyło bardzo wcześnie, bo zaraz po skończeniu studiów musiałem podjąć obowiązki dydaktyczne. Na szczęście jako zastępca asystenta byłem jednak oszczędzany, gdy chodzi o dydaktykę. Natomiast zaraz po zakończeniu, sytuacja się zmieniła i musiałem prowadzić zajęcia. Oczywiście ćwiczenia to była taka forma, która nie stanowiła żadnego zaskoczenia, ale bardzo wcześnie nakazano mi także wykładać. Pierwszy wykład obserwował starszy kolega z katedry, a późniejszy pierwszy dziekan Wydziału Prawa w Katowicach, prof. Sośniak. Był to dla mnie duży stres.

Pamięta Pan Profesor temat wykładu ?

Tak, tak, był to akurat temat mojej pracy magisterskiej, omawiałem problem kwalifikacji w prawie prywatnym. To się pamięta.

Od początku jest Pan związany z Uniwersytetem Śląskim ?

Tak, naprzód z Uniwersytetem Jagiellońskim oczywiście, gdzie studiowałem, gdzie zrobiłem doktorat i dopiero gdy powstał UŚ to się tu przeniosłem. Należałem do takiej niewielkiej grupy asystentów UJ, którzy mieszkali w domu studenckim i na długo przed powstaniem Uniwersytetu, bo w 1963 roku, we wrześniu wróciliśmy po wakacjach do naszego akademika i zastaliśmy pismo podpisane przez przewodniczącego WRN w Katowicach Jerzego Ziętka następującej treści: "W uwzględnieniu prośby obywatela przydziela się obywatelowi mieszkanie w domu przy ulicy Armii Czerwonej 57 w Katowicach. Proszę zgłosić się po odbiór kluczy do takiego, a takiego biura". Oczywiście żadnej naszej prośby nie było, tylko urzędnicy, którzy to załatwiali nie wyobrażali sobie, że można mieszkanie otrzymać bez prośby. Propozycja trafiła do osób, które były w trudnej sytuacji mieszkaniowej. Wtedy zamieszałem w Katowicach, skąd dojeżdżałem do Krakowa. To był jeden z tych czynników, który sprawił, że nie wahałem się w 1968 roku, kiedy UŚ powstał, podjąć tu pracę i zrezygnować z UJ.

Nie było żal atmosfery krakowskiej?

Nie, mimo że tak się złożyło, że w tymże samym roku miałem bliską perspektywę mieszkania spółdzielczego w Krakowie, bo odpowiednio wcześniej się wpisałem do spółdzielni mieszkaniowej. Pociągnęła mnie nowość. Były też liczne przyjaźnie na Śląsku, wielu moich kolegów ze studiów było właśnie mieszkańcami tego terenu i tu po studiach wrócili. Te bliskie przyjaźnie także trochę zaważyły na mojej decyzji.

Czy tak wyobrażał sobie Pan Profesor nową uczelnię ?

Tak mniej więcej. Pracując ileś już lat, miałem wyobrażenie, na czym uniwersytet polega. Oczywiście te pierwsze lata były jakoś osobliwe z wielu powodów: niewielka liczba studentów, niewiele kadry nauczającej, zatem takie stosunki bliskie tej kadry i studentów, i bardzo dużo entuzjazmu. Dotyczyło to też studentów, tak czuło się, że studenci są bardzo zadowoleni z tego, iż mają możliwość tu studiować i ten entuzjazm studentów nam się także udzielał. Chcieliśmy wtedy w rozmaity sposób zaznaczyć już swoją obecność na mapie polskich uniwersytetów, od razu powstało studenckie koło naukowe. Przypominam sobie wiele nagród i zwycięstw, jakie studenci odnieśli w konkursach studenckich czy naukowych, krasomówczych. Zresztą te pierwsze dwa roczniki miały bardzo dużą grupę młodzieży wybitnie uzdolnionej, większą niż przeciętna. I są to dzisiaj profesorowie tego wydziału, w wielu przypadkach także osoby zajmujące rozmaite wysokie stanowiska w zawodach prawniczych.

Czy wszyscy pracownicy katedry są Pańskimi wychowankami?

Właściwe prawie - tak. W Katedrze pracuje też ksiądz profesor Remigiusz Sobański, który jest ode mnie starszy, więc nigdy nie był moim studentem. Wszyscy pracownicy Katedry byli moimi studentami, choć nie wszyscy kończyli studia pod moim bezpośrednim kierunkiem.

Nie postrzega ich Pan Profesor jak dawnych studentów ?

O tak! Ja zresztą studentów także traktuję z pełnym szacunkiem, jako indywidualności, które stoją, co prawda na początku, drogi kariery zawodowej; nie dostrzegam jakiejś bardzo wielkiej różnicy między studentem 4, 5 roku a młodym asystentem. Oczywiście w odczuciach indywidualnych tego studenta i asystenta ten przeskok jest bardzo istotny, ale w relacjach ze mną raczej nie. Studentów tych starszych, dojrzałych, którzy pracują ze mną na seminariach traktuję jak młodych prawników.

W którym roku przekroczył Pan Profesor progi tego budynku?

To było bardzo dawno, jeszcze gdy byłem asystentem w Krakowie tu został uruchomiony punkt konsultacyjny zaocznego studium prawa. Zlokalizowano go przy Bankowej 8. Później tu zacząłem prowadzić zajęcia. Bankowa 8 to było to miejsce, do którego się szło z dworca po przyjeździe z Krakowa. Tu prowadziłem zajęcia jako bardzo młody asystent.

Pokój nr 31 zawsze był miejscem pracy Pana Profesora?

Już kiedy Wydział tutaj "osiadł", ja zajmowałem pokój obok, natomiast ten należał do prof. Sośniaka. Po jego śmierci ja się tutaj przeniosłem.

Z tego gabinetu przeniósł się Pan Profesor na fotel Rektora?

Nie przeniosłem się. Po prostu siebie dzieliłem między pokój rektorski a pokój nauczyciela akademickiego. Przez cały czas pełnienia funkcji nie korzystałem z ulg w zakresie dydaktyki. Zawsze wypełniałem w całości te obciążenia dydaktyczne.

Lubi Pan Profesor dydaktykę?

Tak, zdecydowanie tak. Człowiek tym żyje, jest to jedna z bardzo istotnych form aktywności życiowej; naturalnie jej nadmiar mnie męczy. Każda z form dydaktyki ma swoje blaski i cienie, choć oczywiście wykład, który się uda dobrze wygłosić, to satysfakcja najpełniejsza. Jest to w warunkach prawa kontakt ze 200 słuchaczami, jeśli tak dużą grupę uda się zdobyć w trakcie 2 godzin lekcyjnych, ściągnąć jej uwagę, w budowanej przez nich świadomości prawnej siebie zaznaczyć, to jest sukces. Seminarium ma inne uroki, bo dyskusja ze studentami, jak się obserwuje ich poszukiwania, jak wpadają na jakiś pomysł, który także dla mnie jest zaskakujący, to są wielkie przyjemności.

Co skłoniło Pana Profesora do wystartowania w wyborach na Rektora UŚ?

Miałem dość duże doświadczenie w kierowaniu uczelnią, byłem wcześniej dziekanem i prorektorem przez 2 kadencje. Nadto byłem prawnikiem i, tak mi się wydawało, chyba trafnie, że w tym okresie przystosowania się uczelni wyższych do nowych warunków, wykształcenie prawnicze będzie się przydawać. To się później potwierdziło. Wreszcie wydawało mi się, że mogę być przydatny dla uniwersytetu, choć pojawił się taki ostrzegawczy dzwonek: jak poświęcisz się administrowaniu, to ucierpi na tym działalność naukowa. I częściowo była to prawda, choć broniłem się przed zejściem na peryferie życia naukowego.

Czy moment przeprowadzki do rektoratu był ważnym momentem w życiu?

Ja tego tak nie przeżywałem. Nie traktowałem jako objęcia wielkiego urzędu, raczej jako podjęcie pracy. Jakoś te chwile początkowe mi się zamazały w pamięci. Zresztą tak się złożyło, że przejmowałem urząd nie bezpośrednio od poprzedniego Rektora, bo on wcześniej zrezygnował i wyjechał za granicę w celach badawczych. Działo się to 1 grudnia, więc już po rozpoczęciu roku akademickiego, było to wejście wprost w obowiązki, nie było też żadnych uroczystości.

Co było wtedy największym wyzwaniem ?

Okazało się, że zapewnienie normalnego funkcjonowania uczelni było największym wyzwaniem, ponieważ ulegały bardzo szybkim zmianie warunki, w których uczelnia działała, gospodarczo-polityczno-społeczne otoczenie. Do tego wszystkiego uczelnia musiała się przystosować, a była bardzo nieprzystosowana. Przez pierwsze 2 lata mojej kadencji deficyt uczelni wynosił dwumiesięczne wynagrodzenie wszystkich nauczycieli akademickich, to wystarczy, żeby wiedzieć, że główną troską i zmartwieniem moim było jak z tego wyjść. Inną sprawą była ochrona Uniwersytetu przed "trzęsieniami ziemi", do których mogło dojść. Były też rozmaite niepokoje związane z ewentualnymi czystkami. To był rok 1990!

Wreszcie zdawałem sobie sprawę z tego, że trzeba programy studiów zmieniać i szukać nowych kierunków studiów z myślą o powodzeniu zawodowym studentów i rynku pracy. Tak żeby iść do przodu, bo gdy Uniwersytet stoi w miejscu, to się cofa i jest to najlepsza droga do katastrofy. Była jeszcze kwestia prestiżu uczelni. UŚ, często niesłusznie, był obdarzany rozmaitymi epitetami, mówiono o nim "czerwony uniwersytet". Trzeba było się starać budować obraz nowego, normalnego uniwersytetu, takiego samego jak każdy inny.

Jako prawnikowi było Panu Rektorowi łatwiej?

Z łatwością pojmowałem treść coraz to nowych przepisów, które dotykały uczelni albo bezpośrednio, jak ustawa o szkolnictwie wyższym albo pośrednio. To mi dawało jakąś przewagę w moich stosunkach z administracją Uniwersytetu -częścią niezbędną dla jego funkcjonowania. Nie musiałem, co chwila pytać radcy prawnego o wykładnię, choć oczywiście z nim współpracowałem. Mogłem być jego partnerem. Byłem w stanie ocenić prawidłowość rozwiązań mi proponowanych.

Są jeszcze inne wymiary uczelni : naukowy i dydaktyczny.

Oczywiście uczelnia musiała przystosować się do nowych zasad funkcjonowania nauki. Szło to z dużymi oporami, z trudem, z natury rzeczy profesorowie są w tych sprawach konserwatywni. Musieliśmy się zmieniać. Na szczęście, jak chodzi o sprawy nauki, miałem przez cały czas znakomitych Prorektorów, którzy sobie z tym świetnie radzili. Nowe reguły finansowania uczelni uprzytomniły nam konieczność nieodwlekania sprawy uruchomienia studiów doktoranckich. Ta sprawa stała się konieczną, ponieważ dzięki tym studiom Uniwersytet zdobywał bardzo istotne punkty w ocenach, które wtedy zaczęto stosować. Te studia to była nowa forma nauczania na wyższej uczelni i myśmy je uruchomili. Teraz mija czwarty rok ich funkcjonowania i z niepokojem czekam na wyniki tego eksperymentu, czy spełnią się nasze nadzieje na szybki rozwój kadry naukowej?. Mam nadzieję, że tak będzie. Sam zresztą, we własnej katedrze, starałem się tę formę rozwinąć i zastąpić asystentury stanowiskami doktoranckimi

Uczelnia - to także gmachy?

Niespodzianki budynkowe czekały na mnie. Zaraz na początku pełnienia przeze mnie funkcji okazało się, że Uniwersytet nie ma załatwionych formalności prawnych, gdy chodzi o bardzo wiele budynków. To rozpoczęło całe procedury, które zmierzały do uporządkowania tych spraw. W większości przypadków udało się uzyskać potwierdzenie naszego prawa. Straciliśmy jeden budynek w Sosnowcu - filologii, co prawda przenieśliśmy się do nowej siedziby w Katowicach, ale byłoby oczywiście lepiej gdybyśmy ten gmach objęli bez strat w stanie posiadania. Budynków nam ciągle brakowało, a tu nagle pod koniec mojej kadencji okazało się, że budynek, który miał wszystkie formalności jeszcze w poprzednim okresie załatwione siedziba Wydziału Prawa, decyzją władz został przywrócony dawnemu właścicielowi. Stworzyło to problemy - na szczęście udało się zawrzeć porozumienie z parafią ewangelicką. Nie mogę powiedzieć, żeby moje starania w mieście Katowicach o jakiś budynek przyniosły rewelacyjne efekty, choć wiele razy różne obiekty mi przyrzekano. Z obietnic ważnych osób nic nie wyszło. Pozyskaliśmy gmachy gdzie indziej.

Główny dylemat na początku pełnienia moje funkcji wyglądał tak : czy ograniczać zakres działania Uniwersytetu i w ten sposób dostosowywać się do warunków czy nie. Pamiętam pierwsze moje spotkanie jako Rektora u ówczesnego Wojewody przy współudziale przedstawiciela miasta, kiedy z ust tego ostatniego wysłuchałem takiej opinii, wręcz krytyki, że UŚ powinien ograniczyć swoje działania, bo został rozdęty w poprzedniej epoce i dziś to jest niepotrzebnie. Ja reprezentowałem inny pogląd - świetnie wiedziałem, że ten Uniwersytet jest w trakcie rozwoju i musi iść dalej. Nachodziły mnie oczywiście wątpliwości, czy nie przekroczyliśmy granic, które uczelnia powinna sobie wyznaczyć. Na masowość szkolenia studentów remedium miało być kształcenie doktorantów.

Upłynęło trochę czasu od zakończenia Pana kadencji. Czy potrafi ją Pan Profesor już ocenić?

Osiągnąłem już pewien dystans w stosunku do mojej funkcji. Gdybym znajdował się gdzieś na sali i powiedziano by, że rektor jest proszony o zgłoszenie, na pewno bym nie zareagował. Trudno podsumować ten czas jednym zdaniem, mam nadzieję, że w ocenie społeczności akademickiej niektóre z rzeczy zrobionych w tym czasie będą potraktowane jako pozycje po stronie plusów, na pewno niektóre błędy, jakie popełniłem będą odnotowane po stronie minusów. Cieszą mnie wieści o rozwoju kadry naukowej, o doktoratach, raduje widok przybudówki do Wydziału Nauk Społecznych.

Dziękuje za rozmowę.