PRZEZ ŻOŁĄDEK DO WIEDZY CZ. II

Dochodzę otóż czasami do wniosku, że bieganie z przeszkodami w poszukiwaniu czegoś zjadliwego (i to ze smakiem) pomiędzy rozrzuconymi hojnie budynkami Naszej Ukochanej Uczelni może powodować spalenie nieporównywanie większej ilości zbędnych kalorii (a proszę uprzejmie zauważyć, że ostatnimi czasy wyżej wymienione kalorie bywają wyłącznie zbędne) niż dać nam może owa poszukiwana przekąska! Wspomniany w ubiegłym miesiącu budynek Wydziału Filologicznego liczy sobie ni mniej ni więcej, tylko całe pięć pięter powyżej poziomu placu Sejmu Śląskiego i jedno popod (a nawet więcej - red. ). Razem sześć poziomów. Przebycie tej odległości na własnych nogach (a kończyny dolne, niestety, wątleją nam nieustannie wraz z rozwojem cywilizacji) zasługuje na miano kolejnej dyscypliny olimpijskiej. Całą uciechę psuje fakt istnienia windy. Kursuje toto jak chce i kiedy chce obarczając tym samym wyjątkowo skołowaną filologiczną głowę dodatkowym dylematem z dziedziny rachunku prawdopodobieństwa oraz teorii względności. Cały problem zwykle zamyka się w pytaniu: "Czekać na windę czy ruszać w wybranym kierunku piechotą? ". Szybkość dotarcia do celu jest ściśle uzależniona od czasu jaki zajmie rozwiązanie tej kwestii.

Zadyszawszy się i nazbyt zamyśliwszy postanawiam ostatecznie przejść jednak do teorii ruchów w płaszczyźnie poziomej, a dokładniej: z lewa na prawo.

Proszę sobie otóż, proszę szanownej wycieczki, wyobrazić siebie stojącą, jak na przyzwoitą wycieczkę przystało, grupowo, plecami do Wydziału Nauk Społecznych. Przed oczami rozpościera się przepiękna panorama na ulicę, na końcu której majaczy lasek, a tam Pizza Hut udaje zabłąkanego Czerwonego Kapturka. Na prawo Wydział Matematyki, Fizyki i Chemii, w którym Bemol z Cemolem. Na lewo budynek Rektoratu z Kubusiem włącznie. Koniec krótkiego rysu topograficznego.

Rys kolejny powinien pewnie być jakiś chronologicznohistoryczny, zaczynając od lewicy, sporo pewnie ryzykuję..., zamykam jednakowoż oczy na wszelkie możliwe konsekwencje oraz restrykcje i zaczynam od Kubusia.

Kubuś mianowicie istnieje od czasów pradawnych. Jest odwiecznym miejscem spotkań elit rządowo-rektoratowych oraz studentów niewiadomego pochodzenia (choć najprawdopodobniej okolicznego). Zaglądają tu i pracownicy najbliższych wydziałów. Kubusiowa szefowa zna wszystkich i wszystko wie - niebezpieczna to więc persona, mimo, iż ciągle uśmiechnięta. Dogłębną i całościową renowację Kubusia wykonano równolegle z pracami, które zeuropeizowały nieco siermiężny dotąd wygląd wnętrza Rektoratu. Atrakcją turystyczną Kubusia nadal pozostała jednak lustrzana ściana, która z jednej strony nadaje mu charakteru iście wersalskiego, a z drugiej - wielość odbitych tam spojrzeń tworzy atmosferę nieustannego podglądactwa, żeby nie powiedzieć - inwigilacji. W Kubusiu bowiem organizuje się także oficjalne poczęstunki rządowe dla znamienitych gości, a tych warto przecież troszkę poobserwować na boku, bo to i poznawcze i kształcące.

A codzienny, szary plebejusz może sobie nabyć ulubiony napój, wybierając spośród szerokiej gamy zimnych, ciepłych i gorących oraz kolorowych, bądź zupełnie przeźroczystych, a ponadto coś do nadgryzienia, ale bez szaleństw.

I wszystko byłoby długo i szczęśliwie, gdyby nie Bemol i Cemol. Bemol to właściwie jeszcze nic takiego. Ostatecznie na każdym wydziale ma swoje święte i niezbywalne prawo istnieć kawiarnia, gdzie można posmakować różne gatunki owego magicznego napoju. Bije on aktualnie wszelkie rekordy popularności w szeroko rozumianym środowisku akademickim. Kawa albowiem stawia na nogi (czy to po nocy prześlęczonej bohatersko nad książkami, czy po ciężkiej libacji alkoholowej, a jeszcze z okazji spadku ciśnienia atmosferycznego, towarzyskiego spotkania oraz z każdego innego powodu).

Jednakowoż to dopiero bar sałatkowy Cemol stał się odkryciem rewolucyjnym w skali uniwersyteckiej, to Cemol ściąga jak lep studentów (a ci jak te głupie muchy... ), którzy wyczuwają unoszące się w powietrzu sałatkowe wonie z zaskakującej odległości. Z miejsca, w którym postawiłam jakiś czas temu naszą ukochaną wycieczkę wiedzie do Cemola dróżka kręta poprzez szklane drzwi wydziału, potem w prawo, potem prosto, potem schodami w dół, kręcąc jednocześnie w lewo, i trafiamy wreszcie do pomieszczenia, które jeszcze niedawno było najbardziej zapluskwionym magazynem w okolicy. Teraz wnętrze Cemola jest nie tylko estetyczne, ale nawet interesujące. Równie mocno przyciąga wzrok menu. Wśród proponowanych potraw królują oczywiście sałatki (o zgrozo: świeże, różnorodne, zmieniające się co jakiś czas). Oprócz tego cała gama napojów znanych skądinąd (ale wśród nich także koktajl), do przegryzienia: nieograniczona ilość pieczywa do sałatek, tosty, pączki, drożdżówki i szarlotka, która w bardzo krótkim czasie zyskała sobie oddanych fanów. Sałatki można nabyć na dwa sposoby oraz w dwóch rozmiarach, co mianowicie oznacza, że na miejscu lub na wynos oraz dużą lub małą (z tym jednakże zastrzeżeniem, że ta mała jest już całkiem duża).

Na zakończenie mojego listu chciałabym jeszcze odrzucić zawczasu wszelkie pomówienia o kryptoreklamę, albowiem zachwycam się nie tylko jawnie, ale i od razu pisemnie. Cemol - roztaczając skutecznie urok nowości i woń sałatek, zyskuje sobie coraz szersze kręgi zadowolonych poszukiwaczy czegoś dobrego do zjedzenia, co nie byłoby ani pełnym energii batonikiem ani innym czymś niezmiernie pożywnym, dzięki operacji wielokrotnego zamrażania i ogrzewania.

POSZUKIWACZ CZASU STRACONEGO
NA DOBRE JEDZENIE

P. S. Uwaga! Uwaga! A jednak jest o co zaczepić paznokieć! Sałatki podrożały! Teraz oczekuję z niecierpliwością na pogorszenie jakości (zgodnie z teorią dewolucji, która mówi, że teraz może być już tylko gorzej).