Strzeżcie kotów

Kończą się wakacje. Jakoś tak w połowie września Szanowna Redakcja poinformowała mnie, że spodziewa się felietonu Oślizły, zakładając, iż autor ochłonął już po wakacyjnych przeżyciach. No i pojawił się problem. Wrażeń wakacyjnych było całkiem sporo, ale o którym można by napisać? Czy coś się działo w czasie tych trzech miesięcy, mijających od ostatniego wpisu? Miałbym ochotę udzielić odpowiedzi analogicznej do dawanej przez uczniów szkół podstawowych i ponadpodstawowych na pytanie: „Co było w szkole?”. Odpowiedź brzmi: „Nic”. I tak przez dwanaście, trzynaście lat. A rodzice cały czas łożą na to, żeby ich pociechy nic nie robiły w szkolnych ławach. Ostatnio w „łożenie” wciągnięte jest cale społeczeństwo, które co miesiąc przekazuje rodzicom nastolatków 500, pardon, 800 PLN.

Tak, najłatwiej stwierdzić, że nic się nie działo, ale „nic” to tylko trzy znaki, a ja ich potrzebuję ponad 4000. Na szczęście pod sam koniec września usłyszałem pewną opowieść, którą się podzielę z czytelnikami.

Otóż, jak wynika z doniesień medialnych, w tym roku na polskim wybrzeżu coraz popularniejszy stawał się język czeski. Nasi południowi pobratymcy (w odróżnieniu od „naszych bratanków” – to o Węgrach) odkryli nagle uroki Bałtyku. Jest uroczy, dobrze to wiem i sam wyjeżdżam nad polskie morze co roku w grudniu. Ale to nie o epickie przeżycia (sztormy, wiatry, wysokie fale) chodzi przybyszom zza Olzy. Oni tu przyjeżdżają, bo w Chorwacji zrobiło się nadzwyczaj gorąco, a w Polsce, mimo naszych narzekań na upały, da się wytrzymać. Zwłaszcza nad Bałtykiem, który zazwyczaj chłodzi.

Pewien Czech przyjechał ze swojego kraju pozbawionego dostępu do morza na Mierzeję Helską, a konkretnie do miejscowości Hel. Przyjechał z dziećmi, choć to akurat mało ma wspólnego z opowiadaną tu historią. Zatrzymał się w pensjonacie, w którym oprócz pokoi była restauracja. A w restauracji przebywał jej król, czyli kot. Jak to kot, żywił się tym, czym goście. Nagle zniknął; koty znikają, a potem na okolicznych drzewach i klatkach schodowych rozlepiane są ogłoszenia prezentujące zaginioną istotę, z podanym numerem telefonu i prośbą o doprowadzenie. W tym przypadku, ponieważ kot był związany z restauracją, a restauracja miała monitoring, udało się namierzyć ostatnią lokalizację pobytu zaginionego. Miejscem tym były ramiona… czeskiego turysty (w filmach, które oglądam, na ogół monitoring nie działa, jednak tutaj działał).

Rezolutna właścicielka pokojarzyła fakty, sprawdziła adres domowy turysty i napisała do tamtejszego posterunku policji. Dodam, że kot był oznakowany chipem. Po kilku dniach popędziła z Helu na południe, by odebrać maskotkę. Najgorzej na całym zdarzeniu wyszedł kot: od czasu powrotu ma areszt domowy i nie może swobodnie poruszać się po sąsiedztwie pensjonatu.

Opisane zdarzenie ma szereg konsekwencji, które mogą służyć jako morał. Po pierwsze – kot stał się ofiarą najazdu Czechów na Hel, po drugie – dobrze, iż był zachipowany. Po trzecie – monitoring był sprawny. Po czwarte – jesteśmy w Unii, obowiązuje układ z Schengen, co z jednej strony ma wadę, bo na granicy nie sprawdzają papierów przewożonych zwierząt, ale z drugiej – czeska policja, działając w myśl zasady „wszystkie koty są nasze” i odnosząc ją w tym wypadku do całej Unii, czuła się zobowiązana do potraktowania prośby polskiej właścicielki poważnie.

Wracając do punktu pierwszego: kot miał dużo szczęścia, znacznie więcej niż relikwie św. Wojciecha. Niedługo minie tysiąc lat, jak pewien inny Czech, niejaki Brzetysław I, najechał Śląsk i Wielkopolskę oraz spustoszył katedrę gnieźnieńską, uprowadzając znajdujące się tam zwłoki świętego patrona Polski do Pragi. Do dzisiaj znajdują się one w katedrze św. Wita, bo – mimo wysiłków dostojników kościelnych – nie udało się ich odzyskać. Pewnie nie były chipowane. Może jednak w dobie polsko- czeskiego porozumienia udałoby się przeprowadzić akcję powrotu św. Wojciecha do Gniezna? Dla uczczenia milenium jego porwania, jak dotąd najbardziej skutecznego w dziejach naszych narodów.