W tej rzeczywistości toczy się nieustanna walka, ciągłe przepychanie się. Często dosłowne, by zrobić (przepraszam – „strzelić”) sobie fotę z idolem, mającym w sieci milion polubień, lub przynajmniej z jego kartonową atrapą; jeszcze częściej – niby metaforyczne, lecz w gruncie rzeczy egzystencjalne – by rzuciwszy beznadziejną pracę, „wziąć azymut ostro wzwyż” i „zacząć piąć się po społecznej drabinie jak Spiderman po wieżowcu w centrum do rozbiórki” (s. 84). W gruncie rzeczy to walka o przetrwanie wśród piętrzących się nierówności („ja, jak w jakimś Iraku kryję się, rzucam i nurkuję w duszące dymy, a ona w tym czasie ma w nich swój recital”, s. 88). Dorośli młodzi ludzie, z jednej strony znajdują się we władzy kuszących obietnic i zwodniczych, koślawo wyartykułowanych pragnień („Tak strasznie chciałabym, żeby nam było cudownie i w ogóle”, s. 139), z drugiej – przyglądają się ze zgrozą, jak rodzice – z którymi jako tzw. gniazdownicy wciąż mieszkają – „niespecjalnie walcząc, osuwają się po stromym i oblodzonym zboczu coraz mniej zrozumiałej rzeczywistości w jakąś niezidentyfikowaną nicość” (s. 46), własne „ja” dizajnersko zaprojektowane pod kolor markowych wnętrz („skromna surowość oryginalnych sosnowych mebli od Veneta”, s. 113), kruszące się przy pierwszej próbie związki niezdolne przetrwać jakiejkolwiek trudności, życie jako korowód kupowanych od dealera atrakcji mających zakryć wewnętrzne obumieranie („Zresztą mnie już nic nie obchodzi, jestem jak martwa”, s. 121) – oto świat kreowany przez autorkę. Jak twarz jednej z postaci „pod spodem spróchniały do cna” (s. 100). Owszem, świat to po części zatopiony w surrealistycznej, onirycznej mgle, w której w styczniowy wieczór na warszawskiej ulicy zjawia się „naprawdę ogromny statek” (s. 94), ostatnia deska ratunku dla zwolnionych z pracy z powodu „redukcji w obsłudze klienta” (s. 96); świat „odrealniony” („poczułam odrealnienie”, s. 129)”, ale odrealniony z powodu nadmiaru realności, która staje się nie do wytrzymania.
Pokraczni bohaterowie breughlowskiego świata mówią pokracznym breughlowskim językiem, będącym karykaturą barokowej parady słów i wzajemnie na sobie nadbudowujących się metafor. Słowna szermierka – tyle że w wersji na kije bejsbolowe: „Podprowadzenie -riposta- pointa-szach-mat! A potem megaśmiech. (…) I cisza. Zero dalszych tematów, tylko co kto gdzie był, co zjadł i jak było groooobo, mega, mega, mega” (s. 85). Resztki polszczyzny połatane kaleką angielszczyzną: „ale mnie striggerowałaś” mówi jedna z postaci, by dać wyraz swemu zaniepokojeniu, (s. 91), inna żąda świata, w którym wszystko jest „totalnie cool” (s. 139).
Słuch autorki jest bezbłędny. Słyszy nie tylko słowa, biedne, pokruszone kawałki języka lub napuszone piarowskie frazy pozbawione treści, tak samo jak pozbawieni treści są ci, którzy się nimi posługują. Cały dramat życia daje się wysłyszeć w intonacji, zmianie akcentu, zachwianiu pewności głosu. Jak tej kobiety przy barze „ze stężałą mimiką i dykcją kobiety wracającej z wieczoru panieńskiego” (s. 80) czy żony, której – gdy niepokoi się kolejnym piwem męża – „robi się pytający akcent osoby, po którym wiadomo, że nic nie robi ciekawego wieczorem, tylko ogląda platformy” (s. 136). Nie dziwi nas ten karłowaty język; wszak przed miesiącem przyszła elita polityczna kraju bawiła się w Olsztynie, wesoło śpiewając: „J…ć PiS”.
Czy to wszystko brzmi znajomo? Oczywiście, bo, panie i panowie, powiedzmy sobie prosto z mostu: to nie my naśladujemy seriale; to seriale naśladują nas. Dlatego są tak miałkie i koślawe.
Podszywając się pod autorkę: taka jest, „no hard feelings”, prawda „niestety i w ogóle”.
Dorota Masłowska, Magiczna rana. Wydawnictwo Karakter, Kraków 2024, ss. 156.