Podczas ceremonii nadania Panu Profesorowi tytułu doktora honoris causa śląskiej Alma Mater niemal wszyscy podkreślali znaczenie spotkań, które są źródłem wymiany myśli, rozwoju nauki, przyjaźni… Kiedy Uniwersytet Śląski po raz pierwszy pojawił się na drodze Pana Profesora?
Patrząc z perspektywy całego mojego życia, uważam, że rzeczywiście najważniejszą w nim rolę odegrały spotkania z ludźmi. Pierwszym ogniwem, które połączyło mnie z Uniwersytetem Śląskim, była nauka. Ale może po kolei. Studiowałem na Wydziale Filologiczno- -Historycznym Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, gdzie miałem szczęście uczyć się pod kierunkiem niezwykłych osobowości, jak prof. Heliodor Muszyński czy prof. Halina Sowińska. Po obronie pracy magisterskiej proponowano mi asystenturę w zakładzie, którego zakres badawczy pokrywał się z moimi zainteresowaniami, czyli obszarem dotyczącym rodziny robotniczej w środowisku miejskim, skorzystałem jednak z propozycji zatrudnienia w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Słupsku i w 1976 roku trafiłem pod opiekę naukową prof. Barbary Żechowskiej, która później przeniosła się na Uniwersytet Śląski. To była bardzo ważna znajomość. Okres asystentury pani profesor, która prowadziła zajęcia z andragogiki i pedeutologii, zaowocował doświadczeniem, które utorowało moje myślenie o uniwersytecie. Prof. Barbara Żechowska była niezwykle wymagająca, oczekiwała od nas rzetelnego przygotowania, weryfikowała nasze konspekty przed zajęciami i po nich, ale spotykaliśmy się także poza uczelnią, już w nieco luźniejszej atmosferze. To właśnie wtedy uzmysłowiłem sobie, że w uczeniu się, nauczaniu, przekazywaniu wiedzy najważniejsze jest spotkanie, które – podążając za słowami prof. Zbigniewa Kadłubka – tworzy nową jakość. Dawało ono bowiem możliwość uruchomienia refleksji, prowokowało do zastanowienia się nad tym, jak będę pracował, co będę robił, kim się stanę, co przede mną, co za mną, na czym mi zależy… Te inspirujące rozmowy rozbudziły także myślenie o tożsamości. Pewnych refleksji nie można oddzielić od myślenia naukowego.
Badania dotyczące tożsamości stanowią nie tylko efekt naukowych dyskursów, to także doświadczenia wyniesione z rodzinnego domu.
Urodziłem się w Mielniku, wywodzę się ze środowiska znad Buga, gdzie ścierają się wpływy kultury Wschodu i Zachodu, gdzie żyją ludzie różnych wyznań. Katolicyzm, prawosławie, protestantyzm to – wbrew opinii niektórych – nie są różne religie, mamy bowiem wspólny korzeń, z którego wyrastają rozmaite gałęzie. Nie zapominajmy, że chrześcijaństwo jest jedno. Tam, skąd pochodzę, istniały obok siebie dwie parafie: prawosławna i rzymskokatolicka. Jak pamiętam z dzieciństwa – proboszczowie nie tylko spokojnie funkcjonowali, ale także dbali o całą społeczność, ludzie wzajemnie się szanowali i zachowywali należny mszy spokój, unikając wszelkich prac, kiedy inni świętowali. Odmienne terminy świąt religijnych, wynikające z różnic kalendarzy juliańskiego i gregoriańskiego, dla nikogo nie były problemem. Ten szacunek powodował, że istniało przejrzyste kryterium oceny, liczyło się, kto jakim jest gospodarzem, jakim jest człowiekiem. Te nadgraniczne historyczne zawirowania są źródłem dodatkowej kompetencji, jesteśmy wzbogaceni refleksjami, myślami, sprzyjamy integracji.
Integracji, czyli…
Integracja ma miejsce wówczas, kiedy człowiek jest świadomy siebie, swojej kultury, swojego dziedzictwa. Brak tej świadomości prowadzi do asymilacji. Każdy z nas musi wiedzieć, kim jest. Najważniejsze są: edukacja regionalna albo osadzenie w rodzinie, czyli tożsamość rodzinno-familijno-parafialna. To jest podwalina, podstawa. Oczywiście tym, którzy nie chcą, bo nie muszą przynależeć do żadnej parafii, pozostaje współuczestnictwo w życiu lokalności, regionu.
Tożsamość buduje środowisko, w którym się wychowujemy.
Dziecko wyrasta i jest zanurzone w określonej kulturze, w pierwszym okresie dzieciństwa nikt go nie pyta, czy chce w niej uczestniczyć, wchłania to, co oferuje mu rodzina i środowisko. W swojej pracy badawczej często odwołuję się do publikacji amerykańskiego politologa Michaela Novaka zatytułowanej Przebudzenie etnicznej Ameryki, w której autor, opierając się na długoletnich obserwacjach, analizuje współczesne społeczeństwo amerykańskie. Koncentruje się na problemach tożsamości kulturowej tak zwanych etników, czyli Amerykanów pochodzenia polskiego, włoskiego, greckiego, słowackiego. Okazuje się, że trzecie, czwarte pokolenie migrantów stawia pytania: „Skąd jesteśmy?”, „Gdzie jest nasz początek?”… Nie można poprzestać na opisie tego zjawiska, znacznie ważniejsze jest poszukiwanie jego przyczyn, odtworzenie procesu, który do niego doprowadził. I w tym momencie wkracza nauka. Przedstawiciele różnych dyscyplin tłumaczą, interpretują, przedstawiają pewne teorie. Pokazują funkcjonalność i dysfunkcjonalność, wartość zdiagnozowanego zjawiska, całą gamę czynników – i wypracowują wnioski. Ale te wnioski muszą mieć wymiar praktyczny, muszą służyć człowiekowi, aby go wspierać. Na tym polega budowanie podstaw pedagogiki twórczej, związanej z rzeczywistością – służącej i wspierającej najpierw pojedynczego człowieka, a dalej grupę, w której funkcjonuje.
Wojna za naszą wschodnią granicą przywiodła do Polski ponad dwa miliony Ukraińców, nikt wówczas nie przypuszczał, że wojna będzie trwała tak długo, wiele rodzin nadal nie może wrócić do ojczyzny. Czy potrafimy sprostać temu trudnemu zadaniu, czy stanęliśmy na wysokości zadania i sprawujemy właściwą opiekę nad uchodźcami?
Mamy w Polsce obecnie ponad 300 tysięcy dzieci z Ukrainy, ale w obawie przed asymilacją tylko połowa korzysta z naszego systemu edukacji, i to jest zrozumiałe. Potrzebna jest bogata oferta. W Polsce przebywa wielu ukraińskich nauczycieli, niezbędne są także spotkania, podczas których Ukraińcy mogliby pokazywać swoją kulturę. Ich nie można zmuszać do wyrzeczenia się swojej tożsamości. Niedawno dotarłem do biografii (Dziewięć lat w bunkrze) Omelana Płeczenia, banderowca, który lata 1947–1956 spędził w bunkrach i lasach w okolicach Przemyśla, Sanoka, Leska, na ziemiach swoich pradziadów. Te wspomnienia warto byłoby przeciwstawić jednolitemu myśleniu, do którego byliśmy przez długie lata zmuszani. To pozwoliłoby wyzwolić się nam z nienawiści kształtowanej w Polsce Ludowej przez wielokrotnie wydawane „Łuny w Bieszczadach” i im podobne. Kto przez tyle lat pomagał Omelanowi w ukrywaniu się? Polacy. Tak więc zwyciężyło człowieczeństwo. Nie oczekujmy, że wszyscy, którzy do nas migrują, są ideałami – choć ja miałem szczęście gościć niezwykle godną i sympatyczną rodzinę, która jednak po trzech miesiącach wróciła do ojczyzny, tęsknota za swoimi okazała się bowiem silniejsza. W przekazach medialnych natomiast częściej pojawiają się ci, których zachowanie wzbudza wątpliwości. Pamiętajmy jednak, że ci ludzie są tacy sami jak my, czyli różni.
W swoich pracach, wypowiedziach często Pan Profesor podkreśla, że nauka musi mieć wymiar praktyczny.
Takie jest posłannictwo nauki. Mój okres dziekański, czyli cztery kolejne kadencje na Wydziale Pedagogiki i Psychologii, to czas wypracowywania najlepszego z możliwych modeli organizacyjnych, a także kultury życia naukowego. Nie chodzi o wymyślanie nowych wartości, ale o korzystanie z tych, które mamy w zasięgu ręki. Jedną z najistotniejszych jest odwoływanie się do sumienia. Ksiądz profesor Józef Tischner często powtarzał, że najważniejsze jest, aby ludzie chcieli mieć sumienie. W praktyce, bazując na własnych doświadczeniach, mieć sumienie oznacza dla mnie: rozmawiać, prowadzić dialogi wewnętrzny i zewnętrzny, nie obawiać się mówienia o swoich odczuciach, wątpliwościach, umieć argumentować, a jeśli wymaga tego sytuacja – nawet walczyć, a kiedy trzeba – nie bać się przyznać, że coś przekracza moje możliwości. To nie oznaka słabości, ale wynik dialogu wewnętrznego, właściwej samooceny. Jeśli jednak jesteśmy głęboko przekonani o słuszności jakiejś decyzji, trzeba umieć wytrwać przy niej i konsekwentnie ją realizować.
Tak było w przypadku uruchomienia studiów w Grodnie?
To bardzo długa i zawiła historia, ale zwyciężył nie tylko mój upór – w tym przedsięwzięciu uczestniczył szereg znakomitych naukowców, wspaniałych osobowości; nie sposób wszystkich wymienić. W okresie kiedy pełniłem funkcje dziekana wydziału, myśl o uruchomieniu w Grodnie studiów dla obywateli Białorusi polskiego pochodzenia była ideą, od której nie chciałem odstąpić. I wreszcie w 1994 roku udało się tego dokonać dzięki zaangażowaniu między innymi profesora Andrzeja Stelmachowskiego, założyciela Stowarzyszenia „Wspólnota Polska”, byłego Marszałka Senatu RP. Przez ponad dwadzieścia lat prowadziliśmy zajęcia, jeżdżąc tam samochodami wypełnionymi książkami, kształciliśmy ludzi, którzy już mieli dyplomy białoruskich uczelni, jednak dla nich dyplom polskiego uniwersytetu był wyrazem hołdu dla swoich przodków. Program obejmował edukację przedszkolną, wczesnoszkolną i kulturoznawstwo. Nasi absolwenci pracowali później w przedszkolach, szkołach sobotnio- -niedzielnych, mediach. Budowaliśmy symetryczne układy, aby pokazać, że my także korzystamy z ich kultury, eksponując wszystko to, co nas łączy. Pokazując, jakie treści mamy wspólne, co nas łączy – dążyliśmy do rewitalizacji tych wartości. I tego wielkiego wysiłku nie można przekreślać, bo kultura polska na Białorusi jest wciąż żywa i trwa, choć zmieniły się władze i filia w Grodnie musiała zakończyć swoją działalność.
Sukcesem zakończyły się zabiegi Pana Profesora jako rektora uczelni o utworzenie filii Uniwersytetu w Białymstoku w Republice Litewskiej. W 2006 roku Ministerstwo Edukacji i Nauki oraz Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP wydały zgodę na jej otwarcie, rok później uczynił to rząd Litwy – był to pierwszy zamiejscowy wydział uczelni polskiej poza jej granicami. Filia w Wilnie przetrwała i nadal doskonale funkcjonuje.
To ucieleśnienie mojej idei Uniwersytetu Pogranicza i efekt wieloletnich zabiegów. Zachęcaliśmy braci Litwinów do zakładania filii ich uczelni u nas, w Suwałkach czy w Sejnach, jednak nie dali się przekonać. W okresie mojego rektorowania, 1 października 2007 roku na Uniwersytecie w Białymstoku rozpoczął się pierwszy rok akademicki filii naszej białostockiej Alma Mater w Wilnie. Funkcjonuje ona do dzisiaj, a władze litewskie lubią się nią chwalić jako przykładem tolerancji i otwartego dialogu polsko-litewskiego.
Źle rozumiana dbałość o zachowanie tożsamości może niestety przerodzić się w etnocentryzm, a stąd już krok do nacjonalizmu. Gdzie jest ta niebezpieczna granica?
Etnocentryzm pojawia się wtedy, kiedy dbałość o tożsamość przeistacza się w uwielbienie siebie, uzurpowanie sobie prawa o decydowaniu, kiedy rodzi się przekonanie, że moje zdanie jest najważniejsze. Analizując proces akulturacji, dostrzegamy w nim etap wchłaniania elementów obcych do własnej kultury i uznawanie ich za swoje. Widać to szczególnie w kulinariach, ubiorach: pierogi ruskie, szabla, kontusz… już mało kto zna ich rzeczywiste pochodzenie. Niebezpiecznym aspektem jest jednak megalomania. Ludzie mają potrzebę wyróżniania się, podkreślając, jak dużo mogą, jak dużo znaczą. Im mniej wiedzy, tym większe napuszenie. Nie ma w tym przekonaniu ani refleksji, ani pokory. To dylemat narcystycznego indywidualizmu, obawiam się, że to przekraczanie granicy wiedzie wprost do relatywizmu kulturowego. Dlatego tak ważna jest edukacja.
Dzisiejszym ideałem edukacyjnym jest dobrze wykształcony Europejczyk, przygotowany do nauki i pracy w każdym zakątku świata. Zapominamy o tożsamości kulturowej. Młodym ludziom kojarzy się ona z zaściankowością. Czy i jak można z tym walczyć?
Często powtarzam w swoich wykładach: w naukach, takich jak pedagogika, należy radykalnie wyeliminować pojęcie walki. Oczywiście musimy do każdego problemu podchodzić poważnie, ale bez stosowania elementów kojarzonych z przemocą. W naszej pracy używamy pojęcia projektowanie. Zacząć trzeba jednak od profilaktyki, aby nie dopuszczać do tak skrajnych zachowań. Współczesność wymaga od nas wartości, jaką jest otwartość kultur. Nie chodzi o to, abyśmy bezkrytycznie i bez niezbędnej selekcji przyswajali wszystko, co obce, ale przede wszystkim – abyśmy przyjęli do wiadomości istnienie innych kultur i je aprobowali. Tak rozumiem personalistyczne postrzeganie człowieka, które daje podstawę do budowania nowej przestrzeni międzykulturowej. Nagannym jest napiętnowanie gwary, która odbierana jest jako dowód braku wykształcenia, a więc coś niższego, gorszego. Jeśli ludzie mają potrzebę jej używania, to na przykład godka, która funkcjonuje, nie powinna być im odbierana. Jeśli się ją wspiera, będzie się rozwijała i będzie przekazywana następnym pokoleniom, do czego jesteśmy zobowiązani – tego nie można blokować. Z pewnymi faktami musimy się jednak pogodzić – tak jak w naturze giną niektóre gatunki flory i fauny, tak i w kulturze językowej nie wszystko da się uchronić. Wróćmy może jednak do bardziej optymistycznego prognozowania. Pytanie o tożsamość kiedyś padnie, jeśli nie w tym, to w następnym pokoleniu – tego uczy nas historia. Jestem pewien, że następne pokolenia będą rewitalizować to pojęcie, to jest nieuniknione. Człowiek nie może tkwić w pustce. W czasach zagrożenia, wojny, ubóstwa tożsamość była wartością chronioną, opoką przetrwania. W czasach dobrobytu – a w takich przecież teraz żyjemy – stabilizacja, szybkie tempo życia, różne stopnie bogactwa powodują, że zatraciła się nam dusza, poszła w hiperstandardy. Wierzę jednak, że sumienie musi się odezwać. Ja mam wiarę w człowieka.
Serdecznie dziękuję za rozmowę.