Moja ścieżka bywa kręta

Koleją przez Syberię, autostopem dookoła Islandii, rowerem po ulicach Tokio, gdzie przebywał najdłużej, a później to opisał (nawet kilka razy). W grudniu 2023 roku pisarz i podróżnik Piotr Milewski przyjechał do Katowic jako gość 7. Śląskiego Festiwalu Nauki KATOWICE. W rozmowie z „Gazetą Uniwersytecką UŚ” opowiada m.in. o fenomenie Dolnego Miasta w Tokio, zimnych latach na Islandii, a także o odpowiedzialności pisarza podróżnika.

Piotr Milewski
Piotr Milewski

W książce Transsyberyjska zamieścił Pan opowieść o inżynierze, który podejmuje strategiczną decyzję o tym, gdzie kłaść szyny, po tym, jak obserwował ptaki latające najkrótszą drogą przez cały dzień. Pan najkrótszych dróg nie wybiera?

Bardzo lubię obserwować ptaki i czasami podążam ich śladem, moja ścieżka bywa natomiast kręta. Widocznie tak musi być.

Po Islandii jedzie Pan śladami wspomnień Daniela Vettera, w podróży przez Syberię towarzyszą Panu słowa Czechowa, w Tokio zaś, kiedy odwozi Pan syna do żłobka, opisuje historię obiektów, obok których przejeżdżacie. Czy kiedy poznaje Pan nowe miejsce, ma Pan wewnętrzny imperatyw, żeby od razu zgłębić jego historię?

Dla mnie słowo i obraz żyją i funkcjonują wspólnie. Od zawsze mam potrzebę, żeby to, co widzę i czuję, wyrazić słowami, które czasami układają się w opowieść i wtedy powstaje tekst. To bywa trudne, szczególnie kiedy opisuję obce kultury, miejsca, których nie znam, zjawiska, które u nas nie występują. Jest to też forma zabawy: odszukać odpowiednie wyrazy i ułożyć je w ciąg zrozumiały i atrakcyjny dla czytelników, który pozwoli im przenieść się w to miejsce, w ten czas i pobyć ze mną. Jeśli to się udaje, jest to coś wspaniałego, bo oznacza, że chociaż podróżowałem sam, tak naprawdę sam tam nie jestem.

Dolne Miasto w Tokio, któremu poświęcił Pan swoją ostatnią książkę, to dziś według Pana słów przede wszystkim stan umysłu, pojęcie abstrakcyjne. Skoro jednak poświęcił mu Pan całą książkę, m.in. w oparciu o bogaty research i rozmowy z mieszkańcami, czy stało się dla Pana miejscem konkretnym, z „prywatną” mapą fizyczną?

Ja przede wszystkim tam mieszkałem, więc rzeczywiście Dolne Miasto jest dla mnie konkretnym obszarem, jeśli rozpatrujemy to geograficznie. Jest pewna grupa osób, które tam poznałem – artystów, rzemieślników – wcielających w życie ducha Dolnego Miasta. To również przyjaciele, z którymi brałem udział w festiwalach i innych ważnych wydarzeniach o charakterze rytualnym czy religijnym. Spajają tę wspólnotę i są okazją, żeby pogłębić więzi społeczne i relacje międzyludzkie. Na pewno kilkadziesiąt miejsc na mapie Tokio od razu wyświetla mi się pod powiekami, kiedy myślę o Dolnym Mieście. Mógłbym wymienić tu np. wyspę Shinkawa, gdzie mieszkałem i mam najwięcej przyjaciół, a także popularne lokalizacje, jak Ginza czy Asakusa. Starałem się też pokazać miejsca mniej znane. Tym, co je łączy, poza historią i geografią, jest coś, co określam mianem ducha, to pewien stan umysłu, przywiązanie do tradycji, potrzeba działania w grupie, budowania, podtrzymywania i pogłębiania relacji międzyludzkich. Działają tam organizacje sąsiedzkie, społeczne grupy, które wspierają mieszkańców na danym terenie, organizują festiwale, dbają o bezpieczeństwo, ostrzegają przed pożarami, zachęcają do działań prewencyjnych czy pomagają osobom, które są w trudnej sytuacji. W takim dużym mieście, jakim jest Tokio, gdzie każdy jest zajęty i wszyscy się śpieszą, to coś niezwykle cennego. Wokół nas znajdują się ludzie, na których możemy liczyć i którzy też liczą na nas. I to jest dla mnie istota Dolnego Miasta. Historycznie była to wyodrębniona część miasta – w czasach, kiedy społeczeństwo było podzielone na klasy zajmujące różne miejsca w hierarchii społecznej. W Dolnym Mieście mieszkali ludzie niższych stanów – rzemieślnicy, kupcy, artyści, kurtyzany, wszystkie grupy społeczne, które tworzyły tkankę miejską i ciężko pracowały na rzecz samurajów, możnowładców czy szoguna. Dziś miasto zlało się w jedną całość, ale jeśli dobrze się przyjrzymy, w niektórych wąskich uliczkach i kwartałach znajdziemy coś, co ciągle łączy tych ludzi i te miejsca z czasami sprzed 300–400 lat. Mieszkańcy Dolnego Miasta są tego świadomi i na tym budują swoją tożsamość.

W podróży przez Islandię śniły się Panu Wyspy Japońskie. Czy gdyby miał Pan gdzieś osiąść na stałe, byłaby to Japonia?

To trudne pytanie. Mieszkałem w życiu w wielu miejscach i coś mi podpowiada, że jeszcze pewnie trochę się będę przemieszczać. Japonia jest mi bliska z wielu powodów, również bardzo pragmatycznych, bo rodzinnych. Znalazłem w tym kraju swoje miejsca i po prostu poczułem się tam dobrze, więc do Japonii chętnie wracam. Czy kiedyś tam osiądę na stałe? Tego nie wiem, nie miałbym natomiast nic przeciwko temu.

Podróżowanie to między innymi doświadczenia zmysłowe. Na Islandii czytelnik moknie i marznie razem z Panem, na tokijskim targu rybnym Tsukiji czuje woń ryb i morza, a po paradzie w Moskwie atakuje go zapach naftaliny z mundurów kombatantów. Czy wśród tych wielu doświadczeń jest takie, którego absolutnie nie chciałby Pan już nigdy powtórzyć?

Chyba nie, bo często doświadczenia, które są dla nas trudne, najgłębiej zapadają w pamięć i wynosimy z nich najwięcej. Z perspektywy czasu to one są najbardziej wyraziste, czego później czytelnicy mogą doświadczyć w książkach. Częścią podróży, i w ogóle życia, jest zbieranie doświadczeń, nie tylko tych pozytywnych, ale też negatywnych, a także próba zmierzenia się z nimi. Zwykle po coś są, czegoś nas mogą nauczyć i najczęściej tylko od nas samych zależy, czy my tę lekcję odrobimy.

Czyli nie miałby Pan nic przeciwko, żeby powtórzyć „najzimniejsze lato w Islandii od pięćdziesięciu lat”?

Już je powtórzyłem! Dwa lata po pierwszym wyjeździe pojechałem jeszcze raz. I tutaj anegdota: znowu poruszałem się po Islandii autostopem i pierwszy kierowca, który mnie zabrał, przywitał mnie słowami, że mamy najzimniejsze lato od pięćdziesięciu lat. Usłyszałem więc dokładnie te same słowa, co dwa lata wcześniej. One się zresztą w jakimś sensie potwierdziły, tyle że wyciągnąłem pewne wnioski z pierwszego pobytu i tym razem byłem znacznie lepiej przygotowany. Przy okazji chciałbym podkreślić, że do powstania mojej „islandzkiej” książki mocno przyczynił się prof. dr hab. Dariusz Rott z Uniwersytetu Śląskiego. Bez niego Islandia albo najzimniejsze lato od pięćdziesięciu lat wyglądałaby zupełnie inaczej. Wiem, że zaciągnąłem wobec profesora dług, którego nigdy nie uda mi się spłacić.

Autor klasycznej książki podróżniczej W Patagonii Bruce Chatwin mocno koloryzował swoje opowieści. Czy pisarz podróżnik ma silną pokusę, żeby postąpić podobnie?

W sferze faktów jestem dość konserwatywny. Moją filozofią pisarską jest, żeby pisać o wydarzeniach, osobach i miejscach wiarygodnie, bez stosowania zabiegów upiększenia czy zmyślenia. Uważam, że w stosunku do czytelnika, ale też bohaterów i miejsc, koloryzowanie mogłoby być nieuczciwe. Często natomiast próbuję pisać tekst tak, żeby jego odbiorca, posługując się głównie wyobraźnią, mógł poczuć to, co ja wtedy poczułem. Nie tylko zobaczyć obraz, usłyszeć rozmowę czy inne dźwięki, ale też poczuć zapach czy emocje, które mi wtedy towarzyszyły. Wydaje mi się, że to bardzo ważne w czymś, co nazywam literaturą drogi: staram się nie tylko snuć opowieść o konkretnej podróży, w której po prostu dzielę się tym, gdzie byłem, co robiłem i widziałem, ale też opowieść, która próbuje wciągnąć i wessać czytelnika, sprawić, że on też taką podróż może odbyć i chociaż w pewnym stopniu doświadczyć tego, co ja doświadczyłem. To niełatwe zadanie, bo słowo ma pewne ograniczenia. Żyjemy też w świecie, w którym wpływa na nas wiele bodźców, jesteśmy przyzwyczajeni do obrazów. Oddanie czegoś słowem zakłada, że czytelnik wykona wysiłek, zaufa autorowi, podąży za nim i pozwoli mu się porwać. Jeśli to się udaje, to jest chyba największa radość i satysfakcja dla pisarza.

Pozostając w temacie odpowiedzialności: czasem musi Pan wsiąść w samolot do Japonii, zwykle natomiast w swoich podróżach zostawia Pan niewielki ślad węglowy, wybierając takie środki transportu, jak rower, autostop, metro czy pociąg. Czy to jest świadomy zabieg? Czy ma Pan poczucie, że jako pisarz, kierujący swoje książki do ludzi, którzy czytają o Pana podróżach, chciałby, aby ci, którzy będą chcieli jechać Pana śladem, też starali się wybierać niskoemisyjne środki transportu?

Chętnie odpowiedziałbym, że dokładnie tak jest i że ekologia, która jest mi bliska, jest tutaj czynnikiem decydującym, ale myślę, że tak naprawdę tym, co dla mnie ważne, jest możliwość spotkania i świadomego podróżowania, w trakcie którego otwieramy się na innego. To w naturalny sposób kieruje nas w stronę wypraw niskoemisyjnych, ekologicznych, dlatego że właśnie tego rodzaju sposoby podróżowania dają nam możliwość lepszego poznania innych. Są wolniejsze, nie zawsze da je się zaplanować, musimy być też gotowi na to, że przydarzą się rzeczy, o których nie pomyśleliśmy i których sobie nie wyobrażaliśmy, że możemy nie dotrzeć do celu albo dotrzemy do niego nie w takim czasie, w jakim planowaliśmy. Z drugiej jednak strony takie podejście do podróży daje nam też szansę, żeby przydarzyło się coś, czego się nie spodziewaliśmy i żeby ten świat, który jest coraz lepiej rozpoznany, wciąż mógł nas zaskoczyć. Z tego punktu widzenia ekologiczna strona podróżowania rzeczywiście jest ważna. Podsumowując – myślę, że tym się właśnie różni taka podróż „przez duże P” od turystyki masowej, w której aspekt ekologii schodzi na dalszy plan, a liczy się po prostu dotarcie do jakiegoś miejsca i przeżycie pewnej przygody. Coś więc jest na rzeczy.

Doświadczył Pan bezpośrednio mitycznej japońskiej kultury pracy opisanej w książce Planeta K. Pięć lat w japońskiej korporacji. Czy jest coś, czego moglibyśmy się w tym zakresie nauczyć od Japończyków?

Myślę, że takich spraw jest całkiem dużo. Dla mnie na pewno bardzo ważne było spojrzenie długoterminowe, praktykowane w biznesie japońskim, które pozwala łatwiej przechodzić przez trudne okresy, ponieważ dzięki niemu myślimy o dłuższej perspektywie i wiemy, że dzisiejsze niepowodzenia wcale nie muszą oznaczać klęski w przyszłości. Również kwestia doceniania wysiłku pracowników, a niekoniecznie efektów ich pracy. Bardzo duży nacisk kładzie się na to, jak mocno ktoś angażuje się w pracę, jak się stara, a rezultat – jak doskonale wiemy, ponieważ tego doświadczamy – nie zawsze jest bezpośrednim skutkiem naszego działania. Czasami pewne rzeczy od nas nie zależą i w moim doświadczeniu – a myślę, że w ogóle w japońskim podejściu do działalności gospodarczej – to jest dosyć mocno akcentowane. Warto powiedzieć też o pewnej odpowiedzialności i poczuciu wspólnotowości: jako jednostka czujemy się częścią grupy i staramy się działać tak, żebyśmy zarówno my sami, jak i cała grupa, osiągnęli korzyści i zaplanowane efekty. Działa to też w drugą stronę, czyli koledzy wokół nas, ale też organizacja przedsiębiorstwa jako całość, również ponoszą odpowiedzialność i starają się wesprzeć pracownika w tym, co robi. Jest to więc świat mniej zbudowany na czystej konkurencji i współzawodnictwie, a bardziej oparty na współpracy. Jako model wymaga oczywiście dużego stopnia zaufania, patrzenia w perspektywie długofalowej, ale wnosi w ten często brutalny świat gospodarczej rywalizacji znaczne poczucie bezpieczeństwa i stabilności. Myślę, że to jest coś bardzo cennego, o czym niestety często zapominamy. Czasem zamiast konkurować warto pomyśleć o współpracy, bo na dłuższą metę może ona przynieść lepsze skutki dla obu stron niż rywalizacja i zwycięstwo najsilniejszego.

Czy jest jakiś region w Polsce, który pociągałby Pana na tyle, żeby skierował Pan tam swoje kroki, odbył podróż, a potem napisał o tym książkę?

Takich miejsc jest wiele. Śląsk jest na pewno jednym z nich, bo to kraina, która jest mi bliska, ale też – jak czuję mocno za każdym razem, kiedy tam jadę – nadal nieodkryta. Jest w niej coś, co mnie bardzo pociąga: mnóstwo ciekawych osób, zjawisk społecznych, które wyrażają się w języku i zwyczajach, świadomości odrębności, budowaniu tożsamości. Obserwowałem coś podobnego, mieszkając w Japonii, i myślę, że Śląsk jest takim miejscem, gdzie można tego fajnie doświadczyć, temat jednak pozostawiam pisarsko innym, ponieważ są osoby, które to już teraz świetnie opisują. Na pewno powstanie na ten temat jeszcze niejedna pozycja autorstwa kogoś, kto jest ze Śląskiem związany i cały czas tam przebywa. Ważnym dla mnie terenem jest też Lubelszczyzna, skąd pochodzi część mojej rodziny. Mam z tego regionu wiele wspomnień z dzieciństwa: przed oczami stają mi migawki różnych wydarzeń i doświadczeń. Jako pewna całość jest to teren, który cały czas jest warty badania, odkrywania, a potem opisania i chyba cały czas czeka na swojego autora, który obejmie to słowem i podzieli się nim z czytelnikami.

Nad czym pracuje Pan w chwili obecnej, skoro nie jest to Śląsk ani Lubelszczyzna?

Pracuję nad książką o mojej dosyć dawnej już wyprawie do Etiopii. To dla mnie duże wyzwanie, choć i prawdziwa przygoda, bo oczywiście operuję notatkami, ale też pracuję ze swoimi wspomnieniami. Jest to więc praca, w pewnym sensie, górnicza: wydobywam z głębi pamięci wspomnienia i zestawiam je z tym, co w tamtym czasie pozostawiłem w swoich notatnikach. Na tej podstawie powstaje tekst książki.

Rozumiem, że źródeł naukowych i literackich na temat Etiopii też Pan wydobył sporo?

Staram się korzystać z dorobku innych, którzy we wspaniały sposób opisują Etiopię, ale też bardzo wzbogacają moją wiedzę, moje doświadczenie i mój obraz.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Autorzy: Tomasz Grząślewicz
Fotografie: archiwum prywatne