Defibrylacja serca z metalu

Pogadajmy o metalu. Mamy ku temu nie lada okazję, bo oto w marcu tego roku zespół Judas Priest, którego członkowie nie bez kozery zwani są bogami metalu, wydał jedną z najlepszych płyt w swojej pięćdziesięciopięcioletniej karierze. W ten sposób zupełnie niespodziewanie, po wielu latach znów zabiło we mnie heavymetalowe serce.

Symulacja przedstawiająca autora z nostalgią wspominającego swoje heavymetalowe lata
Symulacja przedstawiająca autora z nostalgią wspominającego swoje heavymetalowe lata

Gdybym miał zwięzłymi słowy opisać swoje licealno- -wczesnostudenckie lata, mógłbym śmiało skorzystać z tytułu fenomenalnej książki Jarka Szubrychta Skóra i ćwieki na wieki. Były to dla mnie w istocie czasy absolutnego kultu (nie)świętej trójcy: Black Sabbath, Judas Priest i Iron Maiden. Całym sobą byłem wtedy tym, co słuchałem: długie włosy, podarte jeansy, schodzone adidasy, T-shirty krzyczące logami metalowych kapel i nieodzowna ramoneska (kupiona od starszego brata jednej z moich licealnych miłości) stanowiły moje niemal codzienne umundurowanie. Ważna była przynależność do tego elitarnego, jak mi się wtedy wydawało, towarzystwa i manifestowanie jej w każdy możliwy sposób.

W moim wczesnometalowym życiu trzeba wyznaczyć trzy wydarzenia o charakterze formacyjnym: 1996 rok – mam 13 lat, starszy kumpel puszcza mi płytę Sabbath Bloody Sabbath Black Sabbath, 1999 rok – za odłożone kieszonkowe kupuję kompilację Metal Works ‘73–’93 Judas Priest, 1999 rok – dostaję w prezencie urodzinowym album The Number of the Beast Iron Maiden.

Wcześniej, owszem, zachwycałem się nagraniami Beatlesów, Queen czy Deep Purple, kuźnie zaczęły jednak pracować na całego dopiero w momencie zejścia się tych trzech potężnych, heavymetalowych sił. Gwiazdy były wtedy w porządku, Wielcy Przedwieczni wyciągnęli do mnie swoje macki i przyjęli jak swojego.

Wydarzeniem o randze religijnej była dla mnie pielgrzymka do Spodka na koncert Iron Maiden w 2000 roku. Brytyjczycy świętowali wtedy powrót wokalisty, Bruce’a Dickinsona, a więc była to podwójnie wielka rzecz. Z koncertu wyszedłem nie tylko skrajnie podniecony, ale również bogatszy o autografy członków zespołu na okładce najnowszej wtedy płyty, Brave New World. Czy mogło być wówczas dla mnie coś lepszego niż heavy metal? W żadnym wypadku!

Nurt czasu parł jednak przed siebie, niosąc ze sobą nowe doświadczenia i potrzeby, podsuwając kolejne muzyczne podniety, w efekcie poszerzając spektrum moich muzycznych zainteresowań. Potrzeba uniformizacji straciła swoją wagę, aż w końcu stała się dla mnie po prostu śmieszna. Do heavy metalu zaczęły dołączać ekstremalne odmiany ciężkiego grania, które stopniowo oddawały swoje miejsce gatunkom skrajnie od siebie różnym, takim jak m.in. rock alternatywny, punk, post punk, new wave, jazz itd. Gdy dobijałem trzydziestki, trudno mi już było określać się jako przedstawiciela jednego środowiska. Świat muzyki podsuwał mi za dużo dobrego. Nastał nawet moment totalnej wolty, kiedy pozbyłem się niemal wszystkich heavymetalowych płyt. Nie żałuję żadnej z nich. Pozostawiłem jedynie rzeczy dla mnie najważniejsze i… dyskografię Judas Priest. Oni pozostali dla mnie cool.

Szóstego marca 2024 roku premierę miała ich ostatnia płyta, Invincible Shield, album, który uznaję za jedno z najbardziej kompletnych dokonań bogów metalu i dowód na to, że po siedemdziesiątce jednak wciąż można. Trochę heavy metalu znów zaczęło krążyć w moich żyłach. 30 marca stawiłem się nawet w wypchanej po brzegi krakowskiej Tauron Arenie, gdzie na jednej scenie zagrały trzy legendy: Uriah Heep, Saxon i, jako danie główne, Judas Priest. Czy muszę pisać, jak cudowne było to doświadczenie? Tej wiosny wyciągnąłem z pudła dyskografię Judasów i ustawiłem ją znów w miejscu bardziej eksponowanym. Zasługują na to. Gdyby na świecie miał zostać jeden zespół metalowy, niech to będą właśnie oni.

Nie oznacza to, rzecz jasna, że na powrót stałem się nastoletnim heavymetalowcem. Z całym szacunkiem, większości tych classic metalowych kapel, czy to starych, ale wciąż funkcjonujących, czy młodszych „grup rekonstrukcyjnych”, słuchać już nie potrafię. Ba, mam problem z przebrnięciem przez całą płytę Iron Maiden bez ziewania i ironicznych uniesień brwi! No, ale są Judasi – oni dla mnie przetrwali. Ci metalowi nestorzy jakimś cudem produkują fantastyczną muzykę, pozostając w podejrzanie kosmicznej formie, czego dowodem jest Invincible Shield.

Autorzy: Adam Bała
Fotografie: AI