Na drugim planie

„Za (każdym) sukcesem wielkiego mężczyzny stoi wyjątkowa, mądra kobieta” jest jednym z powiedzeń wyrażających „mądrość zbiorową”, chętnie powtarzanych – z różnymi intencjami, różnie interpretowanych. To ujęzykowiona „prawda” generalizująca, znana w wielu kulturach. Odsłaniająca fasadowość związku i pozorowanie rzeczywistości w nim, demaskująca patriarchat małżeński lub, inaczej mówiąc, brak partnerstwa, stanowiąca swoisty coming out czy wyautowanie jednej strony, potwierdzająca sprawczość kobiet wbrew stereotypowi „słabej płci”. W istocie ma ona wydźwięk słodko-gorzki.

W historii nie brakuje żon żyjących w cieniu wielkich mężów, których wielkość dyskretnie współtworzyły. By wymienić tylko kilka z nowszych czasów: pierwsza żona Alberta Einsteina, Mileva Einstein Marić, która mogła być współautorką jego Szczególnej Teorii Względności; bez uwag i rad Almy Reville, żony Alfreda Hitchcocka, mistrza filmowego suspensu, jego filmy nie byłyby tak mistrzowskie; w pamięci też mam obraz filigranowej Nancy Reagan i prezydenta Ronalda Reagana trzymających się za ręce i jego słowa z listu do żony: „Nie jest tajemnicą, że byłbym totalnie zagubiony i przygnębiony bez Ciebie”.

Niedawno obejrzałam dwa filmy fabularne o kobietach żyjących na drugim planie: Wielkie oczy (ang. Big Eyes) w reżyserii Tima Burtona z 2014 roku i Żona (ang. The Wife), wyreżyserowany przez Björna Runge z 2017 roku. Ten pierwszy, biograficzny, opowiada zagmatwane życie Margaret Keane (1927–2022), jednej z najpopularniejszych malarek USA, twórczyni rozpoznawalnych na całym świecie portretów dzieci o ogromnych oczach. Autorstwo tych dzieł przez lata przypisywał sobie jej mąż Walter Keane, szalbierz wykorzystujący talent i niewolniczą bez mała pracę artystki. Drugi jest ekranizacją powieści Meg Wolitzer o tym samym, wymownym tytule (2005). Różnolite stylistycznie, umiejscowione w kilku dekadach XX wieku, opowiadające różnorodnymi kodami trudne historie kobiet, decyzje życiowe i ich konsekwencje, zapadają w pamięć.

W filmie Burtona kobieta, początkowo typowa amerykańska żona (jak Żony ze Stepford, ang. The Stepford Wives, reż. Frank Oz, 2004, na podstawie powieści Iry Levina), nieśmiało zaczyna walczyć o swoją pozycję i autonomię, odzyskując dzięki temu własne życie, zyskując poczucie podmiotowości i sprawczości. Rodzina rozpada się. Były mąż jest postacią spektakularnie przegraną, podczas gdy żona zaczyna samodzielnie żyć pełnią życia. U Runge bohaterka – jako studentka z lat 70., o literackich ambicjach i talencie – odkłada swoje marzenia artystyczne, by jako spolegliwa towarzyszka życia wspierać męża literata o rosnącej renomie. Wyjazd do Sztokholmu – w latach 90. – po przyznaną mu Nagrodę Nobla – sprzyja dokonaniu bilansu życia w roli małżonki wybitnego literata. Bilansu gorzkiego, bo podsumowującego lata rezygnacji z własnej podmiotowości i aspiracji. W przestrzeni publicznej pojawiają się też wątpliwości co do tego, kto jest naprawdę autorem cenionych dzieł.

Dwa filmy, które się dopełniają, to zaledwie maleńki wycinek twórczości różnej rangi artystycznej i myślowej o kondycji kobiety, o jej roli w domu, w rodzinie, w społeczeństwie, w świecie, w jego rozmaitych bańkach. O kobietach podległych konwencjom stworzonym dla nich, ale nie przy ich udziale, i o kobietach walczących, wyzwolonych, spełnionych w różnych rolach. O kobietach niezależnych i o „podręcznych”. O garkotłukach, gospodyniach domowych, paniach domu. O kobietach pogardzanych, poniżanych, dręczonych i o kobietach, które wywalczyły sobie szacunek, ten prawdziwy, a nie mechaniczny, okazywany niedbałym pocałunkiem dłoni.

Polszczyzna stworzyła wyrażenie przy mężu nazywające status dorosłej kobiety zajmującej się domem, niepracującej zawodowo, niemającej własnych dochodów, podobne ang. housewife. Nie istnieje symetryczny odpowiednik: przy żonie. W polskiej filmografii mamy jednak film pod intrygującym tytułem Mąż swojej żony (reż. Stanisław Bareja, 1960, na podstawie sztuki Jerzego Jurandota Mąż Fołtasiówny). Tu sławę zdobywa żona, a mąż musi się podporządkować wymogom życia z gwiazdą sportu, być na drugim planie. Ale to tylko komedia!