One hit wonders – twórcy, którzy z jakiegoś powodu pojawili się na scenie muzycznej, ich obecność jednak w popkulturze była krótka. W polszczyźnie to określenie przyjęło brutalną formę – artysta jednego przeboju. Mało kto przyznaje, że przy I’m Too Sexy zespołu Right Said Fred nóżka samoistnie podskakuje. Oddając jednak sprawiedliwość twórcom zaliczanym do grona one hit wonders, choć wielu osiągnęło chwilową rozpoznawalność za sprawą jednego utworu, trzeba powiedzieć, że pozostała twórczość często znajduje licznych zwolenników. Bywa przy tym, że mocno różni się od pozostającego w blasku reflektorów i w głośnikach stacji radiowych przebojowego odmieńca.
Życie z tantiemów z jednego tylko przeboju to ciężki kawałek chleba, ale artyści z drugiego końca kontinuum sukcesów też narzekają. Czy można mieć na swoim koncie zbyt wiele przebojów? Czy istnieje coś takiego jak… too many hit wonders? Warunki brzegowe do bycia too many hit wonder? Artysta musi mieć na swoim koncie odpowiednią liczbę hitów, lat na scenie, musi być poważany przez odpowiednią liczbę fanów, ubóstwiany przez nieco mniejszą liczbę wielbicieli, irytować odpowiednią liczbę stojących w opozycji krytyków... Do luftu z taką taksonomią... Może łatwiej będzie podać opis zjawiska, posługując się przykładami? Moje propozycje to: Deep Purple, Bruce Springsteen, Van Morrison i U2. Deep Purple – legenda wymieniana razem z The Beatles, Led Zeppelin czy Black Sabbath, twórcy wielkich rockowych hymnów napędzanych świdrującym brzmieniem organów i wbijającą w ziemię sekcją rytmiczną, okraszonych niepokojącym głosem Iana Gillana. Niestety, zespół od wielu lat nie stworzył niczego, co spowodowałoby, że świat znów by się nimi zachwycił. Koncerty, które oferują, są niezwykłe głównie dlatego, że możemy usłyszeć na nich bardzo klasyczne Child in Time, Smoke on The Water, Space Truckin’, When a Blind Man Cries.
Bruce Springsteen sam twierdzi, że nie potrafi ugotować nawet jajka, ale za to zna przepis na utrzymanie wokół siebie swojego The E Street Band. Problemem jest jego muzyczna płodność i umiejętność tworzenia doskonałych kompozycji, które trafiają w gusta ponad podziałami pokoleniowymi. Od Blinded by the Light przez Thunder Road po Rhinetone Cowboy. Wielkich hitów ma aż nadto. Skoro mówimy o nadmiarze, to warto spojrzeć, co u Vana Morrisona. Ten, jeśli akurat nie krytykuje obostrzeń covidowych, to jest w trakcie promowania albumu. Artysta z Belfastu w naszym kraju nie jest nadmiernie rozpoznawalny, wystarczy jednak posłuchać Days Like This, Crazy Love, Have I Told You Lately czy Gloria i Brown Eyed Girl, aby przekonać się, jak wiele jego utworów powoduje uśmiech słuchaczy.
A skoro dotarliśmy do Irlandii, to popatrzmy na innych synów tej wyspy. U2 – oskarżani o wtórność, rozbudowane ego, a także o setki innych artystycznych potworności. Docieramy powoli do sedna problemu. Czy przypadkiem nie jest tak, że znani artyści, tworzący dzieła wybitne, pozytywnie oceniane przez krytyków i odbiorców, wybierane do radiowych playlist mają duży problem? Czy w świecie odbiorców muzyki, kiedy przyznajemy się do zainteresowania taką twórczością, wywołujemy szyderczy uśmiech? Czy zamiast tego możemy tak jak w dniu premiery zachwycać się przełomowymi albumami U2, takimi jak The Joshua Tree, Achtung Baby i Zooropa, wiedząc, że są na nich ograne do granic przyzwoitości przez stacje radiowe With or Without You, One, Stay (Faraway, So Close)? Może istnieje jakiś sposób na to, żebyśmy cieszyli się ze słuchania muzyki, która zasłużyła sobie na status legendarnej, ale żebyśmy jednocześnie nie czuli zażenowania, że lubimy to, co jest nam dobrze znane?
Dlaczego kiedy czegoś jest za dużo, choć nam się podoba, przestaje się podobać? Odpowiedź na to pytanie już jakiś czas temu dali fizycy. Michio Kaku udowadnia, że zmiana skali obiektów powoduje konieczność dostosowania opisujących je praw fizyki. Dysponując działem z filmu Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki, nie możemy przestawić go na zwiększanie i bezkarnie doprowadzić do powstania mrówki w rozmiarze słonia. Po pierwsze, byłoby to dość przerażające. Po drugie, mrówka zapadłaby się pod swoim własnym ciężarem. Podobnie jest z muzyką: nie możemy bezkarnie zwiększać skali kontaktu z nią, w przeciwnym wypadku potwornieje. Co zatem robić? Słuchajmy coverów naszych ulubionych utworów! To jedyna nadzieja na to, żeby ponownie odszukać przyjemność ze słuchania Little Wing Jimiego Hendrixa. A teraz wyzwanie rzucone redakcyjnemu koledze, Tomkowi Grząślewiczowi – utwór ten w dowolnej coverowej wersji jest, w związku z prawem rządzącym twórczością artystów zbyt wielu przebojów, lepszy niż oryginał!