Przeczytajmy tę książkę

Tropy są gęste: w tej kamienicy niebawem zamieszka Gertrude Stein, w jej salonie spotkają się Picasso, Matisse, Apollinaire, to przy rue de Fleurus 27. W budynku zwanym „ul” na Montparnasse sąsiadowali w swych pracowniach Chagall, Modigliani i Soutine. Do mieszkania Władysława Mickiewicza przy ulicy Guénégaud zachodzą na herbatę Olga Boznańska i Maria Skłodowska- -Curie. Montparnasse był wtedy niemal wsią i Ernest Hemingway utrwalił obraz prowadzących ulicą swe stada koziarzy, od których można było kupić świeże mleko. W 1901 roku rekordy księgarskiej sprzedaży bije Quo vadis Sienkiewicza, art nouveau jest u szczytu popularności, sztuka plakatu pod ręką Toulouse-Lautreca i Muchy osiąga niespotykane dotąd wyżyny, Jarry dopiero co wystawił z niebywałym skandalem swego Króla Ubu, który – jak wiemy – „dzieje się w Polsce, czyli nigdzie”.

Do takiego Paryża, którego złota epoka skończy się wraz z wielkim kryzysem, zjeżdżają polscy artyści. A jest ich niemało. Działało w Paryżu tamtych lat 160 artystek, to znaczy mniej więcej jedna czwarta polskiej kolonii artystycznej we Francji. Tym właśnie kobietom poświęcona jest książka, którą czytamy. Uciekają przed zniewalającą rosyjską władzą w Warszawie i na prowincji, szukają możliwości kształcenia się (szkoły malarskie otwarte dla kobiet w rozbiorowej Polsce dopiero zaczynają powstawać), ale także niezależnego życia uwolnionego z domowych, mieszczańskich gorsetów. Stanisława Przybyszewska, córka Anieli Pająkówny, jednej z owych malarek (a była artystką wybitną), i Stanisława Przybyszewskiego (który zajęty „szopenizowaniem mowy niemieckiej” i głoszeniem manifestów estetycznych o córkę nie troszczył się w ogóle), zapisała zdanie, które mogło być dewizą artystek: „Zastrzegam sobie wyłączne posiadanie własnego życia” (s. 158).

Przesuwają się przed nami losy utalentowanych i odważnych kobiet, zaczynających, najczęściej bez kapitału, ryzykowne życie w nieznanym świecie i w nader konkurencyjnym środowisku. Doskwierały im nieustanne kłopoty finansowe, których doświadczyły nawet te, które jak Olga Boznańska czy Anna Bilińska cieszyły się uznaniem krytyki. Mela Muter, znakomita i wzięta malarka, pod koniec życia mieszka, jak sama pisze, „w zatęchłej norze” i „samotna i niemal całkowicie zapomniana boryka się ze skrajną nędzą” (s. 442). Choć są i inne losy. Na przykład Alicji Halickiej projektującej z powodzeniem w Ameryce reklamy dla kosmetyków Heleny Rubinstein, a we Francji kostiumy i dekoracje dla Ballets Russes de Monte Carlo.

Czytając dzieje tych często wybitnych artystek, dzisiaj najczęściej zapomnianych, nie możemy nie zapytać, co sprawiało, że decydowały się na swoją przygodę, zapewne z nadziejami, ale także bez złudzeń. O kilku z tych powodów już wspomnieliśmy. Dodajmy jeszcze jeden, kto wie, czy nie najistotniejszy, a dla nas, na uniwersytecie, najbardziej wart przemyślenia. Autorka książki nadaje tej kwestii kształt pytania: „Czy warto było poświęcać życie sztuce?” (s. 460), czy dokuczliwa samotność, poczucie opuszczenia, bieda, niedocenienie – to wszystko nie za wysoka cena za kilkadziesiąt płócien, rychło zapomnianych i skazanych na magazyny, piwnice, strychy? W najlepszym razie mieszkania kolekcjonerów, gdzie ich samotność dorównuje samotności ich autorek? Inna wersja tego samego pytania: czy warto trudzić się nad tekstem, który (przy pewnym szczęściu) przeczyta kilkadziesiąt osób, a on sam zostanie zamieniony w pewną ilość punktów w administracyjnej maszynie oceny? Po co to wszystko? Nie znam dobrej odpowiedzi, więc niech nam wystarczy tylko sugestia: może chodzi o ten moment, w którym świat/przedmiot/słowo nagle okazują się czymś innym niż dotychczas i ta inność nas ujmuje, zobowiązuje do poświęcenia jej uwagi i trudu. Z pewnym patosem Władysław Reymont, przyjaciel Meli Muter z paryskich czasów, pisał, że malarstwo „porwało ją całą i na zawsze” (s. 191). Zmniejszając patos, powiedzmy inaczej: chodzi o dziwną, bezinteresowną satysfakcję płynącą z niespotykanej do tej pory intensywności więzi ze światem pociągającym nas nagle z siłą, której nie sposób się oprzeć. Taką siłę może mieć pejzaż, może mieć słowo, czyjaś twarz, widok za oknem albo wiersz lub powieść. Jaki jest z tego wymierny pożytek? Pewnie żaden. Prócz tego niezwykłego doświadczenia niezakładającego żadnego przywiązania do ostatecznego efektu. Autorka książki kończy ją słowami wielkiego performera-malarza Yves’a Kleina: „Moje obrazy to tylko popioły mojej sztuki”. Dobre to memento dla nas, ludzi uniwersytetu.

Sylwia Zientek: Polki na Montparnasse. Agora, Warszawa 2021, ss. 480.