Czytać nie warto

Ziemia się trzęsie. Trzęsło na Wybrzeżu. Trzęsło na Podhalu. W centrum na razie spokojnie. Prezydent Kaczyński na to nie pozwala. Trząść Warszawą może tylko on. Millerem trzęsie bezsilna złość, a Giertych trzęsie Gruszką. Prognozy na najbliższe miesiące nie są pocieszające. Kiedy tylko nadejdzie czas kampanii wyborczej, trząść się już będą wszyscy: jedni nad każdym, choćby przypadkowym głosem, inni ze strachu, jak galareta, na samą myśl o straconej synekurze. Ode mnie jednak szczegółów Państwo się już nie dowiecie, jako że niedługo w ogóle przestanę gazety czytać. Nie jest to z mojej strony jakiś specjalny akt poświęcenia czy desperacji. Nie czytanie prasy stanie się po prostu pewnym gwarantem zachowania zdrowia psychicznego.

- Jacek Żakowski: Dawno pan gazet nie czyta?

- Gustaw Holoubek: Od lat.

- J.Ż.: Dlaczego?

- G.H.: Bo gazety mnie złoszczą. ("Polityka" 4.12.04.)

Holoubek na taki luksus może sobie pozwolić, bo przy swoim kawiarnianym stoliku gromadzi ligę mistrzów naszej kultury i ogólnie ludzi dobrze poinformowanych.

- J.Ż.: A kiedy inni panu opowiadają, co wyczytali w gazetach, to się pan nie złości?

- G.H.: Oni mi to powtarzają z humorem. Bez złości. Bez zajadłości.

Komfortowa to sytuacja. Nawet w tej zaaranżowanej przez "Politykę" rozmowie, przy stoliku z Holoubkiem zasiadali Janusz Głowacki (specjalista od gangów Nowego Jorku) i Kazimierz Kutz (spec od gangów z ulicy Wiejskiej). Po cholerę jeszcze czytać gazety? Co innego my - śmiertelnicy. My przy stoliku zamiast dowcipnych zwischenrufów czy bon motów możemy co najwyżej posłuchać sygnałów telefonów komórkowych i przekleństw młodzieży szkolnej.

"Gorsza jakość życia plus nikt z telewizji równa się

Rys. Marek Rojek
Rys. Marek Rojek
prowincja." Taką definicję ukuł przed laty Wiesław Saniewski i za wiele się w tej materii nie zmieniło - poza może jednym. Do grona bohaterów ekranu dołączyła grupa polityków, którzy, jak sądzę, mają już własną ramówkę i w telewizyjnej hierarchii lokują się gdzieś pomiędzy Krzysztofem Ibiszem a Tadeuszem Drozdą. Ścisk na ekranie okropny, bo i konkurencja solidnie obsadzona. Pusząc się, nadymając, dławiąc nieposkromioną elokwencją, przybierają marsowe miny karcąco pokrzykując: - Panie pośle, ja panu nie przeszkadzałem! - Panie przewodniczący, proszę pozwolić mi dokończyć! Role dawno już rozdane, a więc i dobrze wyuczone. Niestety, cyniczna publiczność nie zawsze docenia ten dramatyzm i ekspresję, mylnie interpretując dramatis personae. Zamiast "cór rewolucji" widzi harpie i strzygi. Zamiast "mężów opatrzności"- wampiry wysysające resztki naiwnego elektoratu. "Opoka moralna" to zwykły szachraj z wytartym na kolanach etosem, a "wyrzut sumienia narodu" milczy, bo do wczoraj grał jeszcze "skrzywdzoną niewinność" i nie zdążył nauczyć się tekstu.

Czy może więc dziwić, że porządni ludzie przestają kupować gazety a uczciwi odwracają telewizory ekranami do ścian? Najgorzej mają cierpiący na przewlekłe niedomagania: wrzodowcy, zawałowcy i... inteligenci. Pozamykani w piwnicach, garażach, chcąc uspokoić skołatane nerwy czytają na okrągło poradnik "Napraw to sam - Syrena 105", by nie narazić się na jakąś przypadkową polityczną aluzję.

A przecież zamiast wpadać w furię na widok tego małpiego cyrku, zamiast pienić się i wygrażać pięściami, można zrobić na tym wspaniały interes. Oto co wymyślili na przykład Bułgarzy. (Podaję za informacją PAP z 16.11.04.):

"Anglicy i Holendrzy chętnie płacą w Bułgarii po 25 euro za "obrabowanie" ich w rejonie górskich przełęczy Starej Płaniny, w stylu, w jakim rabowani byli podróżni przez bułgarskich rozbójników przed dwoma wiekami. Rabowanie turystów, łącznie z uprowadzeniem ich żon, organizuje firma turystyczna z miasta Trojan w środkowej Bułgarii. [...] Firma dba o autentyczność: grupy turystów przejeżdżają na koniach i osłach wąskimi górskimi przełęczami, tak jak dawniej robili to kupcy, wracający z towarem ze Stambułu. [...] Turyści nie znają szczegółów scenariusza "napadu". Obrabowanych "zbójcy" przyprowadzają do miejscowości Hajduszka poliana [...], gdzie dawniej zbójnicy dzielili łupy. Tam czekają już na nich "uprowadzone" żony. Tam też co bardziej znerwicowani turyści mogą uspokoić swe nerwy, popijając rakiję i częstując się tradycyjnymi daniami przy ognisku".

No proszę, czy nie można tak i u nas? Oto przyjeżdża do Polski Anglik czy Holender i już z lotniska jest wieziony do hotelu mercedesem posła Pęczaka. W pokoju centrala łączy go ze znanym w całej Europie Środkowej tajemniczym szpiegiem Ałganowem. Po uzgodnieniu transakcji sprzedaży kanistra paliwa (z rzepakowymi dodatkami), upojna wegetariańska kolacja - tylko owies - z posłanką Beger. W nocy nasz gość zostaje zakuty w kajdanki i wytargany z hotelu przez 40 uzbrojonych funkcjonariuszy plus cztery ekipy telewizyjne i przewieziony przed oblicze Komisji Śledczej. Prokurator Wassermann policzkując gościa billingami, proponuje prewencyjną konfiskatę dobytku, w tym bielizny osobistej, sztucznej szczęki i tabletek na wzdęcia. Po 24 godzinach nasz gość zostaje odwieziony na lotnisko i dobrodusznie napomniany przez Konstantego Miodowicza, by jego noga już więcej w naszym kraju nie postała. Czy nie warto za coś takiego zapłacić 25 euro?

Albo nasza specjalność: wariant "pielgrzymkowy". Najpierw tajemnicze spotkanie na jasnogórskich murach z udrapowanym na ojca Hamleta posłem Giertychem. Potem błyskawiczny przejazd autostradą im. Min. Pola do św. Brygidy, gdzie nasz gość może w towarzystwie nabożnych, acz wyrośniętych ministrantów, obić sobie do woli operatora wybranej stacji telewizyjnej. Tamże - gratisowo - kurs szybkiego malowania gwiazdy Dawida na samochodowych karoseriach. Na koniec turysta otrzymuje oprawne w półskórek dwa tomy tajnych raportów ABW z odręczną dedykacją min. Siemiątkowskiego. I to wszystko za głupie 25 euro.

Przed wielu laty przyjechał do Polski z samego Hollywood specjalista od tricków filmowych. Gospodarze z dumą zaprezentowali mu jeden z uwielbianych przez ówczesną władzę filmów wojenno-batalistycznych. Była to bodaj Jarzębina czerwona. Gość film obejrzał, pokiwał z uznaniem głową, ale coś nie dawało mu spokoju. Poprosił o założenie filmu na stół montażowy. Oglądał długo, klatka po klatce, aż wreszcie zdumiony własnym odkryciem zawołał - Przecież to się dzieje naprawdę!! Miał rację. Nasze tricki sprowadzały się do udziału kompanii prawdziwych żołnierzy, którzy walili seriami ze swoich służbowych karabinów. A czołgiści takiego ostrego strzelania nie mieli na żadnym poligonie.

Przypominam tę historię jedynie po to, byśmy, słuchając nieporadnych, a często kłamliwych, pokrętnych, bądź z goła fałszywych czy oszczerczych wypowiedzi naszej klasy politycznej, pamiętali i o tym, że to nie bułgarska przebieranka - to dzieje się naprawdę!

Autorzy: Jerzy Parzniewski, Rys. Marek Rojek
Ten artykuł pochodzi z wydania:
Spis treści wydania
Kronika UŚNiesklasyfikowaneStopnie i tytuły naukoweW sosie własnymWydawnictwo Uniwersytetu ŚląskiegoZ Cieszyna
Zobacz stronę wydania...