Nowe ministerstwo

Dowiedziałem się, że ma powstać Ministerstwo Nauki i Informatyzacji. Dotychczas istniał Minister Nauki, który może i nie miał teki, ale miał portfel, bo był szefem KBN-u, ulubionej instytucji wszystkich polskich uczonych. Jedni bowiem chwalili KBN, bo przydzielił im granty, a inni chwalili, bo jeśli naukowa dysputa jakoś się nie kleiła, to w odwodzie zawsze był KBN, ożywiający nawet najbardziej ospałych rozmówców. Zanim nowe ministerstwo powstanie, Komitet złożył zapotrzebowanie na udział w przyszłorocznym budżecie. Jak donieśli perfidni dziennikarze, nieumiejący uszanować poważnej atmosfery badań, we wniosku zaproponowano zakup dwóch samochodów po 150 tys. zł każdy. Ktoś nawet ironicznie skomentował, że będą one służyć do badania wytrzymałości Polaków na rządową rozrzutność. Ciekawe, jak ten projekt oceniliby niezależni recenzenci? Może napisaliby tak, jak im się zdarza przy okazji opiniowania wniosków o granty. Jeden postulowałby zakup trzech samochodów po 50 tys., inny proponowałby raczej jeden helikopter, bo to duża oszczędność na paliwie zużywanym w korkach ulicznych. A może znalazłby się i taki, który proponowałby wydanie całej sumy na rowery. Byłoby to w stylu niezapomnianego ,,Rejsu", gdzie smutnego poetę śpiewającego przekwalifikowano do sekcji gimnastycznej, bo wtedy wzrośnie mu poziom entuzjazmu, nabierze krzepy i co najważniejsze, przestanie śpiewać. Myślę, że pedałowanie bardzo by uzdrowiło kadrę przyszłego ministerstwa, no i jeśli nawet nie przestałaby się ona zajmować nauką, to w każdym razie dostałaby nauczkę.

Dowiedziałem się też, że duże nadzieje z nowym resortem wiążą jednostki badawczo-rozwojowe, których wciąż tak wiele, a jakoby nikogo nie było, coraz trudniej bowiem wskazać gospodarcze innowacje powstałe w pracowniach polskich uczonych. Kiedyś prof. Łukasz Turski krytykował wydawanie KBN-owskich pieniędzy na rozwiązywanie problemu stabilności stolika w wagonie restauracyjnym, co miało doprowadzić do tego, żeby się piwo ze szklanki nie wylewało. W niektórych innych krajach, gdzie nie ma aż tak wielkiego szacunku dla nauki, ani aż tak wielkiej estymy dla Listy Filadelfijskiej, za podobne badania płaci kolej. Jednak są to doświadczenia kompletnie nieprzydatne w naszej sytuacji, bo kolej się wykoleiła i zamiast płacić, sama bierze coraz więcej pieniędzy. Z podobnych lub innych względów za badania naukowe nie płacą inne podmioty gospodarcze. A jednostki wciąż badają i rozwijają, żyjąc z majątku nagromadzonego w dawnych czasach. Teraz prof. Zbigniew Śmieszek, szef Rady Głównej Jednostek Badawczo-Rozwojowych, mówi ,,Rzeczpospolitej", że powołanie resortu nauki jest potrzebne, bo tylko struktura rządowa jest w stanie wyrwać z letargu polską naukę, pchnąć ją w stronę innowacyjności, większej liczby wdrożeń, większej niż dotąd współpracy z firmami. Winszuję głębokiej wiary w cudowne własności rządu. Chciałbym też podkreślić, że wbrew naukowo uzasadnianym opiniom o rozbiciu społeczeństwa polskiego, wypowiedź ta dowodzi niezwykłej homogeniczności narodu. Dokładnie te same oczekiwania wobec władz mają górnicy, rolnicy, stoczniowcy, nauczyciele i ksiądz proboszcz. I to na przekór doświadczeniu, które raczej nie potwierdza ponadnaturalnych zdolności nie tylko obecnej, ale i poprzednich (a zapewne i przyszłych) ekip. Władze są tak skupione na innowacjach w dziedzinie ściągania nowych podatków, że nie mają czasu na inspirowanie i wspomaganie innych dzieł (przy okazji - ciekawe, który JBR opracował winiety?). Władze nawet nie wiedzą, kogo wsadzają do więzienia i dopiero, gdy złapią właściwego złoczyńcę okazuje się, że według dokumentów on już siedzi. A tu ktoś chce, żeby one zabrały się za wyrywanie z letargu i pchanie. To już raczej trzeba wzorem Ministra Finansów zwrócić się do biskupów, albo wprost do jakiegoś patrona Jednostek Badawczo-Rozwojowych. Ale czy te jednostki mają patrona? Czy to w ogóle są instytucje chrześcijańskie? Zdaje się, że przede wszystkim jest ich trochę za dużo jak na nasz mały kraj, który nie jest godzien, żeby aż tak wielu robiło tak wiele w celu osiągnięcia tak niewielkich efektów. Rzeczywiście, dobrze byłoby, żeby ktoś, może Minister Nauki, wziął się za tę sprawę. Może po zasięgnięciu opinii (tylko kto będzie rzetelnym opiniodawcą?), a może rzucając kostką, mógłby zdecydować o tym jakie kierunki badań ,,stosowanych" zostawić, a jakie nie. Czy Polskę musi być stać na wszystko?

Na zakończenie chciałbym spytać, gdzie my właściwie będziemy: w MENiS-ie, czy w MNiI? Gdyby ci drudzy kupili jednak rowery, to kontakt ze sportem gwarantowałyby oba resorty. Ale, jak mówi Pismo, nie będziesz dwóm panom służył. Z drugiej strony chodzi tu o jednego pana i jedną panią, nauczycielkę wszystkich nauczycieli, której nauczycielem (według jej własnych słów) jest pan premier. To może od razu oddać się w ojcowską opiekę premierowi? Albo komuś, kto potrafiłby rozpoznać różnice między wyższą uczelnią a szkołą, bo ta się zdaje zacierać. Nawet wzięcie udziału w tak wielkim wydarzeniu, jak inauguracja roku akademickiego było nie dla wszystkich możliwe, bo nikt nie ogłosił, że zajęcia dydaktyczne zaczynają się nazajutrz. I jak tu budować uniwersytecką tradycję? Akurat w szkołach zazwyczaj nie ma lekcji 1 września, ale nie o taką różnicę chodzi.

Ten artykuł pochodzi z wydania:
Spis treści wydania