Z ZAPARTYM TCHEM

TU SIĘ UMIERA CZYLI SINGAPUR, KTÓREGO JUŻ NIE MA

Przedziwny jest świat Malajów. Na przybysza zza siedmiu

Lucjan Wolanowski; foto: Mariusz Kubik
mórz czekają tu na każdym kroku niespodzianki. Bo niezwykły to kraj, gdzie osady noszą nazwy tak niecodzienne, jak Zbiegła Papuga, Szpilka do Włosów, Noś Trupa na Głowie, Pijany Holender czy Wzgórze Zdechłego Konia. Oto kraj, gdzie żyje dziewięćset odmian motyli, w tym rzadka odmiana o nazwie Papillio Broodiana Albensens Rotschild, w której na tysiąc samców wypada jedna samiczka. Tu, na Malajach, rośnie drzewo zwane Groza Nocy, zapylane przez nietoperze. Oto kraj, gdzie chińskie łodzie muszą mieć na dziobie wymalowane oczy, gdyż - według wierzeń - każdy przedmiot żyje, zaś łódź utożsamia się z pojęciem smoka. Oto kraj jadowitych wężów, wnoszący ponury wkład do statystyki czterdziestu tysięcy ludzi ginących co roku na całym świecie od ukąszeń żmij. Kraj, gdzie jeszcze przed niespełna stu laty zaprowiantowanie policji obejmowało ryż, suszone ryby i opium. Kraj mający okolice nadal nękane przez tygrysy; twierdzą Malajowie, ze tygrys nigdy nie zaatakuje człowieka, który przemówi doń, aby wytłumaczyć wielkiemu kotu, że mnóstwo jest w dżungli innego pokarmu poza mięsem ludzkim.

Ale wskazówki te są raczej nieżyciowe, gdyż tygrys nigdy nie rzuca się na człowieka z przodu. To fakt. A dlaczego? Ponieważ każdy człowiek ma na czole święty znak Koranu, dostrzegalny tylko dla zwierząt, które przestrzega, że mają do czynienia z istotą boską. Oto kraj, gdzie w większości stanów Federacji Malajskiej – wtedy, gdy tam podróżowałem – europejskie tańce w publicznym lokalu były przestępstwem przeciw moralności, a film miejscowej produkcji ze sceną pocałunku był przedmiotem burzliwych wystąpień. Kraj, gdzie...

Litanię dziwów można by kontynuować. A jednak do rzędu może nie tyle dziwów, co p r z e ż y ć zaliczyłbym to, co chyba jest niepowtarzalne we współczesnym świecie. Widziałem w Singapurze Zaułek Sago. Byłem tam przez kilka godzin. To wiele.

Wrota do piekła

Tablice ostrzegawcze przy wjeździe do Zaułka, położonego w starej dzielnicy miasta, zakazują fotografowania. Przewodniki drukowane uprzedzają, ze zdjęcia w Zaułku Sago mogą być poczytywane za świętokradztwo.

Nie chciałem obrażać niczyich uczuć. Ukradkiem pstryknąłem

 Jedna z ulic Singapuru. Domy mieszkalne sąsiadują tu z małymi kapliczkami i wielkimi świątyniami różnych wyznań. Chyba wszystkie wierzenia Azji mają tu swych wyznawców, czasem połączonych też wspólnotą interesów, jak np. izmaelici
Jedna z ulic Singapuru.
Domy mieszkalne sąsiadują tu z małymi
kapliczkami i wielkimi świątyniami różnych
wyznań. Chyba wszystkie wierzenia
Azji mają tu swych wyznawców, czasem
połączonych też wspólnotą interesów,
jak np. izmaelici
kilka zdjęć z zewnątrz jednego z domów. A w jego wnętrzu – już za zgodą właściciela – uwieczniłem tylko pracownika przedsiębiorstwa, czytającego gazetę w przedsionku. Nie wiem, czy są autentyczne zdjęcia pomieszczeń domów Zaułka Sago, bowiem nie błyska się fleszem tam, gdzie życie gaśnie. Ludzie, którzy wkraczają w progi tych domów, czasem tylko wychodzą sami. Wielu z nich nie wychodzi nigdy. Są wynoszeni. Zjawili się w zaułku Sago aby umrzeć.

Realia dramatu wymagają wyjaśnienia. Jesteśmy na Malajach, gdzie prastara imigracja chińska z biegiem stuleci wytworzyła własne tradycje, własne zwyczaje, często wręcz odmienne od tych, które były spuścizną Państwa Środka.

Zamieszkali od wieków na Malajach Chińczycy wierzą, że wejście do Piekieł znajduje się w jaskiniach Batu, położonych nieopodal stolicy Federacji – Kuala Lumpur. Piekło pozostaje pod kontrolą Najwyższego Władcy i podzielone jest na wydziały, odpowiadające liczbie stanów Federacji. W związku z tym w zaświatach jest administracja zorganizowana na tych samych zasadach, co na Malajach. Co więcej – skoro jest urząd, musi istnieć i biurokracja. Ważne jest to bardzo dla dalszej akcji reportażu, ponieważ praktyczni Chińczycy uważają, że biurokrację piekielną łagodzi się tymi samymi metodami, co i ziemską. Mówiąc przejrzyście: kto nie smaruje, ten idzie do piekła! Tak uważają ludzie znający (pozagrobowe) życie...

W zaświatach każdy człowiek ma swoją własną kartotekę. Piekielny personel skrupulatnie odnotowuje tam zachowanie każdej osoby. Gdy wybije godzina, wydany zostaje nakaz aresztowania i dusza zostaje doprowadzona przed Najwyższego Władcę. Przed wydaniem wyroku waży się zasługi i grzechy. Ludzie o czystych kartotekach idą do raju, gdzie stają się nieśmiertelni. Grzesznicy zostają wcieleni w ryby, owady, zwierzęta, aby musieli cierpieć jeszcze w następnym życiu. Osoby, które trochę grzeszyły, a trochę mają zasług – też wracają na ziemię, ale już jako ludzie. Nie wydaje mi się to być szczególnym przywilejem, zważywszy na całokształt spraw naszego padołu płaczu.

Codziennie trumna

Kar oryginalnych nie ma, piekło malajskie stosuje natomiast chętnie te, które znane są w innych piekłach. Nowobogaccy, którzy wzbogacili się cudza krzywdą, muszą codziennie wypijać porcję roztopionego metalu, odpowiadającą ciężarowi monet zagrabionych za życia.

 Singapur Singapur
Przed tym domem-wieńce, przeznaczone jako pośmiertna dekoracja dla ludzi,
którzy jeszcze... żyją! Czekają na własna śmierć za ściana tego domostwa.
Od czasu do czasu posługacz przerywa lekturę gazety i zagląda
do pomieszczenia, gdzie leżą ludzie w oczekiwaniu na własny zgon.
Dla nas brzmi to niesamowicie, ale nie wolno nam przykładać
naszych miar do cudzych tradycji i zwyczajów

Nic więc dziwnego, że każdy człowiek rozsądny stara się za życia jeszcze ubezpieczyć od wypadku – w zaświatach. Najpewniejszą polisą jest „Zaświadczenie Dobrego Sprawowania”, sprzedawane przez świątynie na Malajach. Dopuszcza się je jako dowód w rozprawach przed najwyższym Sędzią. Wypisane jest pięknymi hieroglifami na kolorowym papierze, formalnie podstemplowanym przez świątynię. Skuteczność dokumentów nie została sprawdzona w życiu pozagrobowym. Natomiast w życiu doczesnym są wręcz niezastąpione. Zwłaszcza dla kapłanów, którzy utrzymują się tylko ze sprzedaży tych polis.

Tradycja nakazuje: „Po skończeniu 60 lat – trumnę należy kontrolować raz w roku. Po 70 – po każdej porze roku, po 80 – co miesiąc. Po 90 – codziennie”. To już chyba teoria, rzadko kto dożywa tak podeszłego wieku, ale każdy rozsądny Chińczyk na Malajach sposobi się do Ostatniej Wędrówki. Nabywa więc trumnę. Daje ją na skład i istotnie regularnie kontroluje, czy aby drzewo nie butwieje, co jest konieczne – Singapur leży przecież tuż nad równikiem. Kosztowny to zresztą sprawunek. Trumna z drzewa dżinczen, które rzekomo ma rosnąć pod wodą tysiąc lat, kosztuje kilka tysięcy dolarów. Deski do droższych gatunków importuje się z Chin, tańsze wyrabia się z miejscowych odmian drzewa. Rzemieślnicy umiejętnie podbijają ceny, gdy tylko wiedzą, że klient jest człowiekiem zamożnym. Prawo zwyczajowe zabrania bowiem targowania się o trumnę.

Stroje dla zmarłych są kosztowne. Nie mogą tylko mieć żadnych części futrzanych ani skórzanych, aby dusze zmarłych nie wcieliły się w zwierzę.

Płacz na godziny

Żałobnicy odziani w białe stroje powinni płakać i zawodzić. Im głośniej – tym lepiej. Przekonałem się, że zawodowej płaczki lub płacza (chyba poprawna forma dla mężczyzn tego zawodu) zadaniem jest nie tyle osobisty lament, ile stworzenie nastroju sprzyjającego obecnym do szlochania. Usiłowałem rozmawiać z dwiema czekającymi na klientów płaczkami, ale ten zawód kryje widać tyle tajemnic, że nawet sama propozycja pogawędki była przyjęta ze zgorszeniem. Nie wiem więc, czy ludzie żyjący z płaczu myślą sobie o czymś smutnym, czy może są inne sposoby. Skłonny jestem przypuszczać, że jest to swoiste aktorstwo. Zamiast „śmiej się pajacu!” dewizą zawodu jest „płacz zawodowa płaczko!”.

Ustaliłem natomiast, że płaci się albo ryczałtem od całej ceremonii, albo też na godziny. Trudno mi wyobrazić sobie tę drugą odmianę płatności. Czyżby po upłynięciu oznaczonego czasu płaczka nagle rozjaśniła spłakane oblicze? Tego też nie ustaliłem. W ogóle praca tam szła mi jak po grudzie. Gdybym pisał o blaskach i nędzach życia reportera, to reportaż z Zaułka Sago zaliczyłbym do najtrudniejszych.

Kodeks drogowy – pozagrobowy

Średnio zamożna chińska rodzina na Malajach urządza zmarłym trzydniowe obchody żałobne. Dłuższe są zakazane przez władze sanitarne, gdyż w warunkach lokalnych rozkład zwłok następuje szybko. Podobno w dawnych Chinach cesarskich czasem i trzy lata mijały od zgonu do pogrzebu.

Na Malajach zwyczaj każe urządzać dalsze obchody jeszcze siódmego dnia po zgonie, jest siedem takich obchodów w odstępach siedmiodniowych. Są to bowiem dni, kiedy dusza zmarłego zjawia się pod eskortą piekielnego policjanta w rodzinnym domu. Organizuje się więc płaczki, które czekają na miejscu, aby pokazać władzy z zaświatów, jak bardzo zmarły jest opłakiwany. Na wszelki wypadek czeka też policjanta łapówka w formie markowanych papierowych pieniędzy, które spala się ceremonialnie. Według wierzeń policjant zarabia bowiem niewiele, a skromny bakszysz usposobi go życzliwie do konwojowanej duszy.

Prasa lokalna zamieszcza wspomnienia o zmarłym, którego

 Transatlantyki i dżonki, malajskie prahu i jachty milionerów. Chińskie łodzie ''patrzące'' oczyma i okręty wojenne, najeżone antenami radarowymi. Taki był port w Singapurze, podczas mej wizyty przed laty
Transatlantyki i dżonki, malajskie prahu
i jachty milionerów. Chińskie łodzie „patrzące”
oczyma i okręty wojenne, najeżone antenami
radarowymi. Taki był port w Singapurze, podczas
mej wizyty przed laty
życie przedstawione jest jako jedno pasmo wyrzeczeń i dobrych uczynków. Nieważne, że mógł być lichwiarzem czy stręczycielem. Nikt nie protestuje, gdyż wszyscy wiedzą, że również i notatki prasowe mają znaczenie dla obradującego w zaświatach sądu. Po ukazaniu się nekrologu żałobnicy znów gromadzą się pod wizerunkiem zmarłego. Portret jego obstawiony jest podobiznami służby – kukły te noszą na sznurkach papierowe pieniądze malowane przez rzemieślników i opiewające na fikcyjne wielkie sumy. Są to zaliczki na poczet służby w zaświatach. Na stołach ustawia się przysmaki dla błąkających się dusz obżartuchów, które są wiecznie głodne, gdyż mają wielkie usta, a ciasne przełyki.

Dla zmarłego przygotowuje się wizerunki wszystkiego, co będzie mu potrzebne w zaświatach. Widziałem już kiedyś w Hongkongu te papierowe cuda, ale w Singapurze wybór jest jeszcze większy, a precyzja wykonania chyba też lepsza. Widziałem, na przykład, makietę dwupiętrowego domu zbudowaną na bambusowym rusztowaniu i całkowicie umeblowaną. Jest do nabycia duży wybór samolotów odrzutowych, gdyby zmarły chciał wygodnie podróżować. Jest pełny zestaw samochodów z papieru, począwszy od pomarańczowego „Volksvagena”, a skończywszy na kanarkowym „Cadillacu”. Są portfele wypchane pieniędzmi. Te znowu wyrabia się w trzech odmianach. „Złote” dla bóstw, „Srebrne” dla pospolitych duchów oraz „Banknoty piekielne”, na których wypisano zastrzeżenie, że są tylko bonami dla płacenia podatków władzom skarbowym...

Kapłan głośno wylicza wszelkie dobra, jakie dostaje zmarły w swą ostatnią podróż. Zaklina głośno bóstwa opiekuńcze, aby nic nie zginęło z tego inwentarza, by wszystko zostało przekazane zmarłemu w należytym porządku. W końcowych modłach kapłan zwraca się do papierowej kukły szofera zasiadającego za kierownicą papierowej limuzyny. Kukła wysłuchuje pouczeń o zasadach ostrożnej jazdy, a potem cała papierowa służba i całe papierowe mienie zostaje spalone, aby dotarło w zaświaty.

Lew czy bocian

Chińskie pogrzeby na Malajach są kompromisem między tradycją a współczesnością. Na przedzie konduktu kroczy orkiestra dęta ubrana w mundury własnego pomysłu o fantastycznym kroju i bajecznych kolorach. Grane są na przemian marsze żałobne i najnowsze szlagiery taneczne. Dziwny to widok, ci ludzie o twarzach nieutulonych w żalu i nogach maszerujących w rytmie twista. Ważna jest perkusja, gdyż hałas odstrasza złe duchy.

Nauczono mnie, w jaki sposób odróżnia się po dekoracji trumny, czy zmarły był mężczyzną, czy kobietą. Biały bocian oznacza zmarłą. Ma przypominać ponure dzieje młodo zmarłej księżniczki, której ojciec chciał zapewnić należytą obsługę na tamtym świecie. Kazał więc – rzecz dzieje się prawie dwa i pół tysiąca lat temu – wykopać szeroki i głęboki dół. Nad konduktem szybował oswojony bocian. Tłumy żałobników były tak zapatrzone w tego ptaka, ze nie zwróciły nawet uwagi, iż weszły do tej wielkiej jamy. Gdy to się stało, wojsko otoczyło cały teren, zasypując żywcem wszystkich uczestników obchodu, którzy tym samym powędrowali za księżniczką w zaświaty.

Na trumnie ze zwłokami mężczyzny umieszcza się Lwa. Pochodzenie

 Co czeka w dorosłym życiu tego malca z najbardziej Dalekiego Wschodu?
Co czeka w dorosłym życiu tego malca
z najbardziej Dalekiego Wschodu?
symbolu ginie w mroku niepamięci, gdyż w Chinach lew nigdy nie żył na swobodzie. Zarówno bociany, jak i lwy sporządzone są z białej tkaniny na bambusowych ramach, a po ceremonii odnosi się je znów do składu. Nad grobem zazwyczaj przerzuca się żywego białego koguta ze skrępowanymi nogami, gdyż „kogut” wymawia się podobnie jak „pomyślność”. Ptak ten jest symbolem odwagi i słońca.

Zgon w domu Chińczycy uważają za zły omen. Kto czeka na śmierć, ten powinien czynić to w Zaułku Sago. Stojące tam domy są nie tylko kostnicami. Tam się umiera.

Przemysł jak każdy inny

Nikt nie powinien żyć nad stan ani też umierać w sposób przekraczający jego możliwości. Biedacy dogorywają w piwnicach Zaułka Sago. Przyznam otwarcie, że zajrzałem tylko w stęchły mrok tych lochów, skąd dobiegają rzężenia i jęki konających. Przedsiębiorstwo, które widziałem z bliska, nastawia się na klientelę średniozamożną. Kupcy z bocznych ulic, urzędnicy z dużych firm. To znaczy – byli nimi wczoraj. Dziś patrzą wzrokiem, który nie dostrzega. Oczy głęboko zapadnięte śledzą już widać wydarzenia w zaświatach.

Jest jakaś różnica postawy. W naszym świecie człowiek walczy ze śmiercią. Tam nagle ludzie doszli do wniosku, że ich godzina wybiła. Reszta jest już oczywistością. Trzeba wyjść na spotkanie, a nie sprawiać kłopotu bliźnim.

Posługiwacz przedsiębiorstwa, gdzie czeka się na śmierć, czyta w przedsionku gazetę. Od czasu do czasu zagląda do izb z niezmąconym spokojem człowieka, któremu płacą za jego pracę, a który jest sumienny i akuratny. Nie ma w tym nic nieludzkiego, to wszystko jest kwestią umowy i zwyczaju. J u ż czy jeszcze n i e?

Nasuwa mi się myśl tak uporczywa, że odciągam na bok przyjaciela i szepczę mu do ucha pytanie, które zaraz po chińsku wędruje do adresata: czy wszyscy klienci są chorzy na nieuleczalne dolegliwości?

Mija chwila, nim odpowiedź wróci znów do mnie po angielsku: „Pan Czang nie bardzo rozumie sens pytania szanownego cudzoziemca. Klienci długo oszczędzali, aby się tu dostać. Nie poszli do lekarza, ale właśnie tu. Z własnej woli. Wpisowe 11 dolarów, potem 6 dolarów tygodniowo. Za wyżywienie – osobna dopłata. Wydatki te można było zużyć na szpital i lekarzy. Gdyby klienci sobie tego życzyli. Ale oni mają inne życzenia. A gdyby nie starczyło im własnych funduszów na przedłużającą się agonię? Wtedy płacą krewni, to ich święty obowiązek. Szanowny cudzoziemiec zapytuje, dlaczego więc nie pozwala się tym ludziom na zgon we własnym domu? Pomijam już kwestię tego, że to zły omen. Ale przecież tu jest spokój, nasi klienci często mieszkali w pomieszczeniach przy sklepach. Takie klitki dobre są do prawidłowego prowadzenia handlu, ale są złe do umierania”.

I tyle. Z tym spokojem – to też pewna reklama przedsiębiorstwa. Rodziny krzątają się, wchodzą i wychodzą. Czekają przed drzwiami trumny z wypisanymi nazwiskami tych, którzy tam jeszcze żyją.

Pan dyrektor prosi nas na zieloną herbatę do gabinetu. Kolorowe kalendarze reklamowe firm okrętowych, dwa telefony, za szklanym przepierzeniem księgowy trzaska z niebywałą szybkością na liczydłach. Już nawet nie pytam o sens tej buchalterii. Czy to chodzi o podatki, czy inne sprawy? Co lub k o g o oznaczają czarne i żółte kulki nanizane na druty liczydła? Właściciel przedsiębiorstwa wzdycha. Chyba nie z żalu za zmarłymi klientami. Po prostu powiada, że interes nie jest już taki jak dawniej. Konkurencja obniża ceny, a czy można umrzeć przyzwoicie za 4 dolary tygodniowo?

Klienci też podobno zastanawiają się nad celowością wydatków. Może mniej łożyć na śmierć, a więcej na życie? Widać przemija stary obyczaj i kończą się pogrzeby kosztujące fortuny, a organizowane z precyzją operacji desantowej.

Pan Czang wstaje na znak, że wzywają go obowiązki zawodowe. Odprowadza nas do progu, mam nadzieję, że nie powiedział do widzenia... W milczeniu wychodzimy z Zaułka Sago, wsiadamy do czekającego samochodu, który wraca w świat neonów i zgiełku.

c.d.n.

LUCJAN WOLANOWSKI
http://free.art.pl/wolanowski
e-mail: wolanowski@free.art.pl

Fotografie: © L. Wolanowski
Ten artykuł pochodzi z wydania:
Spis treści wydania