Adam Robiński, autor książek Hajstry, Kiczery i Pałace na wodzie, gość 6. Śląskiego Festiwalu Nauki Katowice, opowiada między innymi o jeździe na nartach biegowych po Mazowszu, mapie Bieszczadów z odwróconymi kierunkami i o dobrym sąsiedztwie bobrów.
Jeden z bohaterów książki Hajstry, Lechosław Herz, w latach 70. spędził lato swojego życia na Mazowszu, wymyślając szlaki turystyczne. Jakie byłyby twoje wymarzone wakacje?
Podpadnę rodzinie, ale musiałbym dostać dwa miesiące wolnego, spakować plecak i wsiąść do pociągu byle jakiego. Spędzić czas na Mazowszu jak Herz, planując kolejne wypady, nie przejmując się powrotem do wygodnego łóżka.
Lubisz szkicować sceny z dalekiej przeszłości, np. samotnego renifera uciekającego przed wilkami albo kilku wędrowców, którzy usiłują rozkołysać formację skalną Chybotek w Górach Izerskich. Co ukształtowało Twoją wyobraźnię jako pisarza?
Kiedy zacząłem pisać Hajstry, miałem doświadczenie w pisaniu tekstów jako dziennikarz, nie wiedziałem jednak, jak ugryźć większą formę, w której nie trzeba się trzymać sztywnych ram. Moim instynktownym odruchem było myślenie obrazami fotograficznymi i filmowymi. W Hajstrach opisuję osuszone bagno Pulwy na Mazowszu, które przysypane śniegiem przypomina mi Arktykę. Wspominam australijskiego fotografa, który pojechał na Grenlandię robić zdjęcia horyzontu. Jego fotografie bardzo utkwiły mi w głowie. Wiedziałem, że na Grenlandię prędko nie pojadę, pomyślałem więc, że spróbuję zrekonstruować te obrazy, mając do dyspozycji krajobraz rodzimy, tutejszy. Wydawało mi się, że Pulwy mogą się poddać takim zabiegom, więc zacząłem tam intensywnie jeździć. W końcu udało mi się trafić na dzień, kiedy był świeży opad i zadymka, dzięki czemu mogłem się tak po prostu zgubić – oczywiście na potrzeby literatury, bo zgubienie się w środku Mazowsza zawsze ma w sobie akcent umowny. Skoro zaś wymyśliłem sobie, że pod Wyszkowem znajdę Arktykę, musiałem przejechać to miejsce na nartach biegowych. Śmiałem się w duchu, że będzie to pierwszy zimowy trawers Pulw w historii Polski.
Bardzo pomogły mi filmy Wernera Herzoga, który umie reżyserować krajobraz według swoich potrzeb, robić z Ziemi obcą planetę niezdatną do życia. Pomyślałem, że skoro jemu to się udaje, to w literaturze powinno to być jeszcze prostsze – wyobraźnia bardziej sprzyja słowu pisanemu niż temu, co widzimy. To były moje wytrychy podczas pisania pierwszej książki. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że jest grupa ludzi, którzy rozumieją moje skojarzenia i toki myślowe. To mi dało dużą pewność siebie do dalszej pracy. Kolejne książki pisałem z przekonaniem, że wiem, co robię, sięgając do innych metod i narzędzi. Kiczery są klasyczną literaturą drogi, która świadomie czerpie z W Patagonii Bruce’a Chatwina. Z kolei Pałace na wodzie to raczej reportaż.
Duży wpływ wywarła na mnie literatura fantastycznonaukowa, science fiction i fantasy z Tolkienem na czele. Kiedy byłem młodszy, pochłaniałem te książki jedną za drugą. Obrazy brytyjskiego krajobrazu, opuszczone gościńce i hobbici kryjący się pod wykotami podskórnie we mnie tkwią i przenikają do mojego myślenia o przestrzeni. Mam w sobie tęsknotę za tego rodzaju mistycyzmem, choć polski krajobraz jest zupełnie inny niż angielski. W języku angielskim istnieje przymiotnik eerie, który oznacza dziwaczność, niesie za sobą atmosferę niepokoju. To jest coś, czego poszukuję w życiu codziennym, bo żyjemy w strasznie usystematyzowanym, monotonnym świecie. Fajnie jest czasem spuścić ten krajobraz ze smyczy.
Wspomniałeś książkę W Patagonii Bruce’a Chatwina. W jaki sposób zainspirowała Cię przy pisaniu Kiczerów?
Miałem świadomość, że Bieszczady, gdzie wielu ludzi zajrzało prawie pod każdy kamyk, są świetnie opisane w literaturze. Czytając po raz kolejny W Patagonii, doznałem olśnienia, żeby opowiedzieć o Bieszczadach tak jak Chatwin opowiedział o Patagonii, czyli nie o jasno sprecyzowanym miejscu, tylko o przestrzeni nieco metaforycznej. Patagonia była dla Chatwina krańcem świata, za którym jest już tylko Antarktyda. Z punktu widzenia Warszawy Bieszczady też są daleko. W miarę pisania przeze mnie Kiczerów Chatwin zaczął się rozpychać w tej książce. Pożyczyłem od niego strukturę, czyli dużo krótkich rozdziałów, oraz myśl, że nikt nie będzie w stanie powtórzyć mojej podróży, ponieważ po drodze natknie się na przykład na granicę państwową. Ja ją na kartach książki przekraczam niezauważenie, ale przecież Bieszczady leżą na terenie trzech państw: Polski, Ukrainy i Słowacji. Czytelnicy, którzy z książką Chatwina jechali do Patagonii, dziwili się, że pokonał 1000 km, a ujął to w jednym zdaniu. Bardzo mi to pomogło, bo było dla mnie sygnałem, że mogę sobie pozwolić na podobne szaleństwo, na odrobinę punkowe podejście do literatury.
Kiedy pierwszy raz otworzyłem Kiczery, byłem pod wrażeniem narysowanej przez Ciebie mapy Bieszczadów, która graficznie kojarzy się z mapą Stumilowego Lasu z Kubusia Puchatka. Czy przyrodą fascynowałeś się od dziecka?
Nie mam talentu do rysowania. Mapa w Kiczerach była jednorazowym wyskokiem. Rzeczywiście jest tam dużo Kubusia Puchatka – na przykład, o ile mnie pamięć nie myli, lipa. Ale najważniejsze są na niej odwrócone kierunki – północ na dole, południe na górze. Chciałem już na początku dać sygnał, że poruszamy się po krainie niby prawdziwej, ale trochę wyśnionej, bo takie są Bieszczady. To przestrzeń, którą mitologizujemy i napełniamy mnóstwem opowieści: o kowbojach, zakapiorach czy ludziach mających kłopoty z prawem, którzy rzekomo się tam zaszywają. Czasem te narracje są prawdziwe, a czasem zmyślone, ale wszystkie najwyraźniej są do czegoś potrzebne. Ta mapa jest dla mnie swego rodzaju deklaracją niepodległości: zapraszam do czytania, ale na moich warunkach.
Wracając do dziecięcych fascynacji, jestem dzieciakiem z bloków. Całe życie mieszkam w Warszawie, mój naturalny ekosystem to krzaki na osiedlu, między którymi biegałem. Kiedyś było ich więcej: dziś moje dzieci nie mogą już swobodnie biegać między blokami, bo wszędzie są samochody. Ja wychowałem się w latach 80., kiedy można było organizować wyprawy w krzaki, które kończyły się niesamowitymi odkryciami. W młodości nie interesowałem się przyrodą, dopiero w dorosłym życiu zobaczyłem, że ten świat, zupełnie inny niż bloki, jest fascynujący i może być świetną pożywką dla literatury.
Częstym punktem wyjścia Twoich wędrówek jest „starotekst”: mapa Bieszczadów z 1960 roku, notatki nadleśniczego czy utwory „zakurzonych” pisarzy, takich jak Czeszko czy Newerly. Sięgasz do źródeł mało oczywistych.
We wstępie do Hajster piszę, że ta książka próbuje udowodnić, że coś jeszcze można odkryć. Patrząc jednak globalnie, Polska jest bardzo zadeptana. Dlatego grzebię w archiwach i staram się znajdować stare opisy czy relacje: historyczna perspektywa pozwala mi bardziej polubić dane miejsce. Jeśli przeczytam, że tam, gdzie dziś biegnie autostrada, kiedyś było bagno, moja percepcja tej okolicy staje się bogatsza, patrzę na nią serdeczniej. Kiedy Newerly wypuszczał się na dwa miesiące zwiedzać rzeki i jeziora Kresów Wschodnich, poruszał się w przestrzeni potwornie biednej, pozbawionej infrastruktury turystycznej. Dla miejscowych był dziwakiem, bo w czasie, kiedy oni mieli najwięcej roboty w polu, on sobie pływał. Był w tym element pionierstwa, odkrywania świata, w którym człowiek jest na ogół sam. Sięgam do tego często. Czytam książki z lat 50., żeby ujrzeć krajobraz nie z serca antropocenu, tylko z czasów, kiedy dawał się jeszcze odmalować jako choć odrobinę niewinny, a świat pozaludzki był w nim ważniejszy niż człowiek.
W Hajstrach piszesz: Podczas paru godzin mojej nieobecności nie minęła tu ani minuta. Czy przyroda nas nie potrzebuje?
Gdybym powiedział, że przyroda sobie bez nas poradzi, ładnie by to zabrzmiało, ale nie byłoby do końca prawdą, bo jesteśmy jej elementem od tysięcy lat. Idąc przez las, depczemy mech tak samo jak jeleń. Od dawna kształtujemy przestrzeń wokół nas. Wiele gatunków funkcjonuje tylko dlatego, że przekształciliśmy jakiś konkretny ekosystem. Gdyby nagle w Biebrzańskim Parku Narodowym przestać kosić łąki, wiele gatunków ptaków nie miałoby przestrzeni do gniazdowania, a zamiast nich pojawiłyby się inne organizmy.
Pierwsze skojarzenie jest takie, że piszesz o ochronie przyrody, jednak w przejmujący sposób przedstawiasz też historie ludzi, jak pustelnika Henryka Victoriniego, a nawet całych społeczności, jak Greków w Krościenku.
Nie mam nic przeciwko temu, że ktoś nazywa mnie „panem od przyrody”, chociaż w duchu się z tego śmieję, bo nie mam żadnego wykształcenia przyrodniczego. Temat ochrony przyrody mnie fascynuje, pisanie książek to jednak dla mnie przede wszystkim opowiadanie historii. Jeśli myślę o sobie jako osobie piszącej książki, to nie jako o panu od przyrody, ale jako o panu od fajnych historii, które zwykle dotyczą świata przyrody. Relacje człowiek – świat pozaludzki są studnią opowieści, z której czerpię. Może dlatego, że tak mało ludzi to robi – literatura współczesna jest raczej nastawiona na człowieka. Dlatego mam poczucie, że mogę się rozpychać w tej przestrzeni i robić coś po swojemu, bez oglądania się na trendy i zastanawiania się, czy coś wypada.
Podróżując rowerem po Dolinie Bobrów, docierasz na plażę i widzisz dzieci bawiące się w piasku. Budują zapory, tamy i palisady z patyków. Czego człowiek nauczył się od bobrów?
Chciałem, żeby ten rozdział skłaniał do refleksji, że to nie my wszystko sami wymyśliliśmy. Bobry nauczyły nas wielu czynności, które dziś są dla nas naturalne, jak spowalnianie spływu wody i jej tamowanie czy pielęgnacja drzew. Gdy dawno temu człowiek wymyślił sobie, że z drewna można zbudować dom, to poszedł tam, gdzie znalazł drzewa ścięte przez bobry, bo odjęło mu to wiele pracy. Podpatrzył też od nich na przykład kaskadyzację cieków wodnych. Dzieciaki bawiące się w piasku instynktownie robią to samo, co bobry: próbują zatrzymać płynącą wodę – to podobieństwo było dla mnie uderzające.
W ostatnim rozdziale Pałaców na wodzie opisujesz lokalnego aktywistę, który buduje tamę na rzece Małej. Dzięki temu książka kończy się mocnym akcentem, przykładem pozytywnej obecności człowieka w przyrodzie i wezwaniem do działania na rzecz ochrony przyrody.
Miałem poczucie, że historia reintrodukcji bobra w Polsce będzie klasyczną opowieścią o zmartwychwstaniu, jaka występuje w każdej kulturze: najpierw jest jakiś dobrobyt, potem on zanika i wtedy ktoś musi zrobić coś, żeby powróciły stare, dobre czasy. W przypadku bobra w Polsce wysiłkiem wąskiej grupy ludzi udało się spektakularnie odtworzyć gatunek będący na skraju wymarcia. Dziś jesteśmy w takim samym punkcie, jak człowiek średniowieczny: mamy bobry za progiem, w centrum Warszawy i każdym mieście, przez które przepływa rzeka. Nikt nie radzi sobie z ich liczeniem, a wszelkie liczby podawane w mediach są wyssane z palca. Bóbr jest naszym sąsiadem i tylko od nas zależy, co z tym faktem zrobimy: czy będziemy z nim wojować, czy też uznamy, że oto mamy koło siebie rodzimy gatunek, który tu ewoluował i jest świetnie przystosowany do życia w naszym klimacie. Na dodatek jego sąsiedztwo przekłada się na wymierne korzyści dla nas: magazynuje wodę i zwiększa różnorodność biologiczną. Walka z bobrem jest walką z wiatrakami – możesz poświęcić całe swoje życie na walkę z bobrami, ale jeśli pod nosem masz siedlisko, które im odpowiada, to jest ich dziś w Polsce tyle, że będą wracać co roku. Jeśli natomiast uda nam się wypracować sensowne sąsiedztwo, skorzystają na tym obie strony.
Opisałem historię Daniela, bo stałem się świadkiem narodzin aktywisty. W ciągu dwóch lat pilnowanie przestrzeni, w której to natura ma mieć ostatnie słowo, stało się prawdopodobnie sensem życia dla tego człowieka, który wcześniej przyrodę traktował raczej jako dekorację. Nie oszukujmy się – większość z nas tak ją traktuje. Jest tłem dla naszych własnych perypetii i potrzeba głębokiej przemiany, by zmienić to nastawienie. Gdyby każda cenna przyrodniczo przestrzeń w Polsce miała takiego stróża, jak Daniel…
„Pan od fajnych historii” opowiedział nam już o programie kosmicznym na Pustyni Błędowskiej, koniach w Bieszczadach i fermie bobrowej. Co ma dla nas w zanadrzu?
Robię parę rzeczy jednocześnie. W 2020 roku wziąłem się za trzecią część nieoficjalnej trylogii o podróżowaniu – były już wycieczki krajoznawcze, była długa wędrówka, pora na wyprawę za morze, Morze Bałtyckie. Niestety wybuchła pandemia i nawet wyjazd do Litwy stał się wyzwaniem, więc mój początkowy rozpęd został spowolniony. Równolegle pracuję nad książką osadzoną w krajobrazie lokalnym, gdzie na konkretną przestrzeń patrzą ludzie różnych specjalizacji i perspektyw. Mam wrażenie, że pozwoli mi to zbudować spójną opowieść o jednym konkretnym miejscu. W międzyczasie, ku swojemu zaskoczeniu, zacząłem pisać ilustrowaną książkę dla dzieci. Będzie to historia przygodowa – o bobrach, ale dla zupełnie innego czytelnika niż Pałace na wodzie.
W Katowicach toczy się dyskusja nad przyszłością rzeki Rawy. Co należy z nią zrobić?
Po katastrofie na Odrze nastał dobry czas, żeby mówić o rzekach. Do tej pory aktywizm przyrodniczy kojarzył się głównie z próbami zapobieżenia wycince lasów. Nagle zorientowaliśmy się, że rzeki też są ważne i jeśli nie będziemy ich pilnować, to inercja instytucji państwowych doprowadzi do ich zniszczenia. Rawa została dawno temu skuta w kajdany. Inspirującym gestem władz samorządowych byłoby rozkucie tej rzeki w niektórych miejscach i oddanie jej swobody: tam, gdzie jest schowana pod ziemią czy płynie w betonowym korycie. Pewnie nie byłoby to proste, ale zastanawianie się nad tym jest równie uprawomocnione, jak niegdyś bezrefleksyjne betonowanie tej rzeki. Skoro mówi się, że Rawa jest ważna dla Katowic, niech za słowami pójdą czyny.
Bardzo dziękuję za rozmowę.