Jest taki, stary jak Troja, dowcip. Podczas płacenia rachunku w restauracji kelner zdawkowo pyta klienta:
- Smakowało panu?
- No, jadało się już lepiej...
- Ale nie u nas!
Być może czytali państwo kiedyś wspaniałe reportaże czy wspomnienia z Londynu, ale na pewno nie u mnie. Trudno bowiem zmieścić zawartość półmiska na talerzyku deserowym, tak jak niemożliwe jest poznanie Londynu w niespełna cztery dni. Trudno! Mimo wszystko - zaczynamy.
Jest 2 maja godzina 7, oo a my jedziemy do Gniezna.
Nie.
To
nie pomyłka.
Ponieważ zapomniano mnie poinformować o zmianie
miejsca postoju autobusu, moja żona rozsiadła się wygodnie pośród
wycieczki jadącej do wspomnianego już Gniezna.
Tylko przypadek
sprawił, że zamiast o opactwie westminsterskim nie piszę teraz o
drzwiach katedry gnieźnieńskiej.
Pomysł: ja w Londynie, żona w
Gnieźnie - w zasadzie nie był taki głupi, ale niestety to ona trzymała
kasę.
W końcu jakoś się udało i jedziemy.
Państwo wiecie jak się
podróżuje komfortowymi autobusami - bo to już niemal rutyna.
Toaleta wprawdzie jest ale korzystać nie wolno, bo nie po to ją tam
zamontowali.
Video jest ale nie działa.
Całe szczęście, że w
lodówce pełno czeskiego piwa, co jest niewielkim, ale zawsze
jakimś pocieszeniem. Gdzieś w godzinę jazdy od Norymbergii
wpełzamy w korek i przez prawie 4 godziny stoimy bądź poruszamy
się z prędkością furmanki pewnego włościanina, którego
zapamiętałem z dzieciństwa, a który to gentelmen maszerował obok
swojego pojazdu i raźno pokrzykiwał: "pooo kartofle".
Byłem
przekonany, że przed nami wydarzyła się jakaś straszna katastrofa:
czołowe zderzenie w tunelu, zawalenie się mostu, no poniżej
rozbitej ciężarówki pełnej iperytu nie schodziłem. Po czterech
godzinach okazało się, że Niemcy zamknęli dwa pasy autostrady bo
... lali asfalt.
Proszę państwa! Jeśli ktoś państwu powie, że mamy
złe nawierzchnie, bo u nas facet do kałuży na środku jezdni wlewa
łopatą smołę, udeptuje ją buciorami i na tym kończy pracę - to mu
nie wierzcie.
Niemcy robili dokładnie to samo tylko oczywiście za
pomocą maszyny, ale podczas największej ulewy jaką w tym roku
widziałem. Jedyne co ich tłumaczy, to fakt, że robili to po ciemku w
nocy, widocznie po to by nie zostać oskarżonymi o kradzież polskiej
myśli technicznej.
W godzinach przedpołudniowych dnia
następnego jesteśmy we Francji w Calais.
Stąd też odpływamy
promem do Dover.
Czas trwania rejsu to trzy podwójne whisky. Szybciej się nie
da chociaż się starałem, ale to tylko dlatego, że barman szuflą
niczym w parowozie sypie do szklanki tyle lodu, że więcej to
widzieli chyba tylko polarnicy na Spitzbergenie.
Zaznaczam, że
podwójna whisky to jedynie 50 gram a wiadomo przecież, że do
mniejszej ilości zasiadają u nas jedynie oczekujący na przeszczep
wątroby, dzieci do lat 7 i co drobniejsze ptactwo domowe.
I tak
połykając nerwowo kostki lodu wysiadamy w Dover. To, że
wysiadamy nie świadczy wcale o tym, że automatycznie jesteśmy
już w Zjednoczonym Królestwie. Tak łatwo to wcale nie jest.
Najpierw musimy przejść przez odprawę u tzw. Immigration
officer, a siedzi ich za specjalnymi katedrami na podwyższeniu
prawie 15, co sprawia, że od razu stajemy się cisi, malutcy i
zagubieni. Potwierdza się plotka, że ostatnio zaprzestano już
miażdżenia palców kijem od krykieta (by uzyskać informacje co do
prawdziwego celu pobytu) ale nadal podobno co bardziej
krnąbrnych karmi się na siłę duszonymi nerkami z masłem
sardelowym - a to sprawia, że co mniej odporni sami padają na
kolana i wyciągając ręce proszą by założyć im kajdanki.
Inni jednak
idą w "zaparte" i mimo, że dawno skończyli już 40-tkę, mają
obwisłe wąsiska i takież brzuchy, do końca upierają się przy tym, że
są małą lady, która przyjechała z Indii w poszukiwaniu swojego
tatusia.
I tak w atmosferze ryku i płaczu rozdzielanych rodzin, szału
radości tych co przewieźli 4 kartony papierosów odjeżdżamy do
Londynu.
Zaraz, zaraz - spokojnie.
Najpierw ogólna uwaga.
Otóż
osoby posiadające w kraju prawo jazdy czy też jako tako znające
się na przepisach ruchu drogowego, absolutnie nie powinny siadać
twarzą w kierunku jazdy. Trzeba siedzieć odwrotnie, patrzeć przez
tylną szybę i powtarzać: Och jak szybko jedziemy na wstecznym
biegu! Nawet osobom o kilkumiesięcznym stażu na wyspach zdarza
się na widok jadącego z przeciwka samochodu krzyknąć: No którą
stroną jedziesz ty barani łbie!
W końcu jednak szczęśliwie
dojeżdżamy do Londynu o czym świadczą lądujące i startujące co
30 sek. samoloty z lotniska Heathrow.
Gdyby u nas autobusy
jeździły z taką częstotliwością jak tam latają samoloty - to nie ma
mowy, w życiu byśmy nie przeszli na drugą stronę ulicy.
Pierwszą rzeczą, którą staramy się załatwić po przyjeździe to
znalezienie jakiegoś locum na te parę dni.
Osobiście polecam
następujące mosty: Tower Bridge, Waterloo Bridge lub
Westminster Bridge, chociaż ten ostatni do komfortowych nie
należy, jako że co pół godziny ze złośliwością zepsutego
mechanizmu bije Big Ben a na dodatek masy turystów biegających
wokół Parlamentu mogą podeptać nam kończyny bądź co cenniejsze
fragmenty garderoby.
Oczywiście może komuś zaświtać w głowie
szalony pomysł by zamieszkać w hotelu.
Jeżeli jednak pogardzamy
tanim blichtrem snobistycznego Ritza, Dorchester czy Dukes`a, to
pamiętajmy, że zaszyfrowany termin "klasa turystyczna" nie kryje
niespodzianek jedynie dla byłych galerników, dezerterów z Legii
Cudzoziemskiej i przeżywających zawód miłosny namiętnych
graczy w rosyjską ruletkę.
Hotele z tzw. "klasą turystyczną"
pamiętają czasy królowej Wiktorii i na znak szacunku dla owej
władczyni od dnia jej śmierci nie są tam dokonywane żadne zmiany
czy przeróbki z otwieraniem okien i praniem pościeli włącznie.
Ale
my nie przyjechaliśmy po to by siedzieć w hotelu.
Idziemy coś zjeść.
Zjeść w Londynie można w zasadzie wszędzie i wszystko, bo
wszystko i wszędzie smakuje tak samo.
Panika wywołana przez
wściekłą wołowinę zrobiła swoje.
W oknach restauracji pokazały
się hańbiące Anglików napisy:
"Tu podaje się dania wyłącznie z
importowanej wołowiny".
Oczywiście zawsze znajdzie się kilku
nawiedzonych patriotów (a może analfabetów? ), którzy w pustych
jak nasz sejm podczas debaty budżetowej Steak House z
determinacją Thomasa Cromwella idącego na ścięcie rąbią te swoje
befsztyki, podczas gdy zgromadzona za oknami gawiedź patrzy na
nich jak na żywe trupy, obstawiając u kogo pierwszego zobaczą
objawy szaleństwa.
Skoro i tak po tym wszystkim nie mamy
apetytu, idziemy gdzie indziej ratować nadwątlone zasoby
optymizmu.
Tu kończą się wszelkie żarty. Uważam, że taki wynalazek
jakim jest angielski pub więcej wnosi do dorobku naszej cywilizacji
niż przekopanie jakiegoś tam tunelu, przelot nad oceanem samolotu
Concorde czy nawet całe aktorstwo Johna Gielguda.
Niektóre
kobiety oraz mężczyźni, którym los poskąpił możliwości poznania
jakie wrażenie robi na człowieku umoczenie wąsów w sztywnej jak
bita śmietana pianie piwa guinness mogą jedynie wyć nocami z
rozpaczy bądź ratować się jakimiś ersatzami.
Guinness, jak
wiadomo, jest piwem ciemnym, , które smakuje jak jasne, ale jest to
jedna z mniejszych sprzeczności wśród tych, które spotyka się na
wyspach. Weźmy tak banalną sprawę jak kurki z gorącą i zimną
wodą.
Wprawdzie działa jeden i drugi, ale oddalone są od siebie o
parę yardów, co u osób opętanych manią czystych rąk, na skutek
ciągłego kręcenia się w lewo i w prawo, wywołuje objawy
dyskopatii.
To jeszcze nie wszystko. Weźmy tak szacowne miejsce
jak Tower of London.
Z jednej strony kolejka by obejrzeć klejnoty
królewskie - te wszystkie berła, łyżki i korony; po drugiej stronie
placu pokazują miejsce gdzie Henryk VIII zakończył w
zdecydowany sposób swoje dwie sprawy rozwodowe, pozbawiając
byłe żony nie tylko możliwości noszenia korony ale i zwykłego
kapelusza. Służące tej operacji instrumenty może sobie w postaci
miniaturki kupić każdy żonaty mężczyzna i podczas kłótni rodzinnej
popatrzeć z nostalgią na ów breloczek.
Po trawnikach
wspomnianego Tower of London skaczą niezdarnie kruki, którym
podcięto skrzydła by nie odleciały, jako że legenda głosi, iż jak
długo one będą tak długo będzie trwać Zjednoczone Królestwo.
Jest
to ciekawy przyczynek do dyskusji londyńczyków o tym czy ZOO
jest wystarczająco humanitarnym miejscem dla zwierząt. W
Muzeum Historii Naturalnej całe piętro zajmują biadania ekologów
nad dewastacją naszej planety. Dół zaś zapełnia wypchana
menażeria czyli wszystko co biega, skacze, fruwa, pełza, od słoni
poczynając a na kolibrach kończąc. Jeżeli ktoś nie lubi patrzeć w
szklane paciorki, zamiast w oczy, to tym bardziej nie powinien
chodzić do Madame Tussaud`s.
Tam wystawiono wypchanych
ludzi. Wiem oczywiście, że to figury z wosku ale jakaż to w gruncie
rzeczy różnica między tępo patrzącym woskowym Anthony
Hopkinsem a wypchanym mrówkojadem?
Cóż to w ogóle za
splendor stać tam, choćby i obok samej rodziny królewskiej, skoro
byle łach, pierwszy lepszy dziad z ulicy może sobie przyjść i
wytargać za klapy Wałęsę (chociaż w tym przypadku za klapy
raczej nie wypada), nawrzucać Jelcynowi, zbluzgać Kadafiego,
przyprawić rogi Clintonowi, klepnąć w woskowy tyłek Grace Jones
czy policzyć żebra Gandhiemu. Jeżeli taka jest cena popularności, to
ja już wolę być wypchanym mrówkojadem.
Ale teraz już szybko bo nie ma czasu. Trafalgar Square.
Nelson stoi?
Stoi!
Który to Nelson?
Ten od zrazów czy od chwytu
zapaśniczego?
Nieważne.
Szybciej!
National Gallery. Monet? Jest.
Van Gogh, Bruegel też są, zgadza się. Biegiem, biegiem. Jeszcze
tylko Celnik Rousseau, Renoir, Constable, Picasso - nie to nie
Picasso to drzwi do toalety. Teraz szybko lecimy na Piccadilly
Circus. Figura Anioła Łaski, który okazał się Erosem - stoi. A może
było odwrotnie? Nie ma czasu. Szybciej! Soho, Covent Garden -
zgadza się. Siedzą, piją, lulki - jakie do cholery lulki? Boże, tak na
chwilę zdjąć buty! Buty, buty... zaraz... Tak, Charlie Chaplin,
pomnik przy Leicester Square. Dalej buty (co ja z tymi butami? )
Tak, "Gorączka złota", Chaplin zjada buty. Gdzie ja widziałem tyle
złota? Victoria and Albert Museum. Nie, tam był Tygrys Tippoo
rozszarpujący żołnierza. A może strażnika, którego strażnika - z
Buckingham czy z Horse Guards? Gdzie było to całe Horse? Nie
pamietam. Boże, chroniąc królową, chroń też moje nogi.
Parzniewski, wszystko ci miesza, Bój się Boga.
A kto się boi
Virginii Wollf? Gdzieś tu mieszkała, chyba na Bloomsbury.
Lecimy, szybciej. Chinatown. Chinatown? Polański. Jaki Polański,
to nie to Chinatown. Jezu, ale matnia! Zdążyliśmy, opatrzność nad
nami czuwa. Nie opatrzność a opactwo i to Westminster. Królowie,
królowie, królowe - kto by ich tam spamiętał.
Gdzie ja widziałem
grób Cooka? Może to nie tu? Jest! Nie, to sir Francis Chichester a
właściwie jego jacht Gipsy Moth IV. Nie, to przecież już prom.
Zdążyliśmy. Trzy podwójne, mogą być w wiadrze i bez lodu.