Rozmowa z prof. zw. dr. hab. Adamem Lityńskim, kierownikiem Katedry Historii Prawa Wydziału Prawa i Administracji – ulubieńcem studentów

Profesor od efektów specjalnych


 
Prof. zw. dr hab. Adam Lityński
Prof. zw. dr hab. Adam Lityński
 
- Pan profesor ma na koncie Laur Studencki Uniwersytetu Śląskiego, Oskara od studentów Wydziału Prawa Uniwersytetu w Białymstoku, a ostatnio uzyskał pan 11 miejsce w rankingu magazynu „?Dlaczego” na najlepszego wykładowcę w skali ogólnopolskiej. Świadczy to o dużej sympatii wśród studentów.
 
– W rankingu „?Dlaczego” głosowało 37 tysięcy studentów, ile osób głosowało na mnie tego nie wiem, ale pewnie zająłbym wyższe miejsce, gdyby nie kategoria „uroda”, w której z kretesem przegrałem (śmiech). Tak jeszcze precyzując, to Laur Studencki na Uniwersytecie Śląskim dostałem rok temu, była to pierwsza edycja konkursu, natomiast Oskara na Wydziale Prawa Uniwersytetu w Białymstoku, gdzie wykładam od kilkunastu lat, dostałem w kategorii „Efekty Specjalne”, niestety nie sprecyzowali co to dokładnie znaczy (śmiech).
 
- Jak zyskuje się uznanie studentów?
 
– Nie ma na to jednej rady. Sam się zastanawiałem na czym to polega. Masa różnych szczegółów składa się na to, że studenci lubią człowieka słuchać. Takim najbardziej uchwytnym, który sam zauważyłem, jest własny dystans do tego o czym mówię, nie traktuję tego ze śmiertelną powagą, nie uważam, że jest to najważniejsze na świecie, że musisz to studencie umieć dokładnie. Czasem w tym, o czym mówię studenci wyczuwają pewną ironię, kpinę. To jest jedyne co umiem zdefiniować.
 
- A może studenci zdradzili panu profesorowi swoje opinie?
 
– Zdarzają się takie indywidualne komplementy. Pamiętam, jak studenci przyszli do mnie na proseminarium. Zapytałem grupę, czego oczekują od tych zajęć, może jakieś tematy ich specjalnie interesują. Zapadła cisza. Wyciągnąłem więc przed szereg jednego studenta i zapytałem po co przyszedł na te zajęcia, a on odpowiedział: „Bo ja lubię pana słuchać”. To mi sprawiło wielką przyjemność.
 
- O wykładach pana profesora krążą różne anegdoty. Podobno podczas jednego z nich postanowił pan sprawdzić zasięg bezprzewodowego mikrofonu i przez jakiś czas wykładał spoza auli. Takie urozmaicenia pewnie też podobają się studentom.
 
– Mogło się zdarzyć. Nie pamiętam, ale tak mogło być. Może sam byłem ciekawy, czy mikrofon zadziała, jeśli wyjdę z auli.
 
- Każdy wykładowca kiedyś stawiał pierwsze kroki. Czy pan profesor ma jakieś wspomnienia z początków swojej pracy?
 
– Tak z grubsza tylko. Nie opowiem jakichś specjalnych anegdot. Oczywiście, kiedy zaczynałem, to wykładałem po prostu źle, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Wprawa przychodzi z czasem. Nie wchodząc w szczegóły, mogę powiedzieć, że moje wykłady były kiedyś dużo gorsze.
 
- O profesorze Adamie Lityńskim krąży opinia, że jest oazą spokoju. Czy zdarzyła się sytuacja, która pana wyprowadziła z równowagi?
 
– To jest chyba błędna opinia. Nie jestem oazą spokoju, natomiast umiem zapanować nad emocjami, ale nieraz zdarza się, że coś we mnie zakipi, chociaż jest to bardzo rzadka sytuacja. Na wykładach wszystko przebiega spokojnie, ale w innych sytuacjach życiowych bywa różnie.
 
- Jest pan wieloletnim pracownikiem Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Śląskiego...
 
– Niestety, aż za wieloletnim (śmiech).
 
- ...pamięta pan czasy, kiedy mieściła się tutaj filia Uniwersytetu Jagiellońskiego, stary budynek Wydziału przy ul. Bankowej 8, no i oczywiście przenosiny do nowej siedziby.
 
– Tak, to wszystko prawda. Może jeszcze zdradzę, że razem z profesorem Józefem Ciągwą jesteśmy najdłużej pracującymi osobami na tym Wydziale. Właśnie od czasu wspomnianej filii UJ, od pierwszych tygodni działalności, dokładnie od 1 listopada 1966 roku, czyli miesiąc po utworzeniu filii. Wszyscy, którzy pracowali tu wcześniej albo już zmarli, albo wybrali inną drogę kariery.
 
- A co z warunkami pracy?
 
– Różnice są ogromne. Przeszliśmy bardzo długą drogę. Zaczynaliśmy kiedyś w paru pokoikach na parterze przy ul. Bankowej 12, gdzie dzisiaj mieści się rektorat. Potem otrzymaliśmy bardzo nieprzystosowany budynek przy Bankowej 8, który po latach okazał się być własnością parafii ewangelickiej, następnie dostaliśmy korytarz na Wydziale Mat.-Fiz.-Chem., gdzie osobiście dzieliłem jedno biurko z ówczesnymi docentami Ciągwą i Wójtowiczem. Najgorzej było przy egzaminach ustnych, bo brakowało pokoi.
 
- Pozostańmy przy egzaminach. Dla studentów są dużym powodem do stresu, ale dla egzaminatora mogą być źródłem wielu anegdot. Czy pan profesor pamięta jakieś interesujące historie związane z egzaminami?
 
– Rozczaruję pana, bo obecnie nic nie przychodzi mi do głowy...
 
- Wszystko przebiegało zgodnie z planem?
 
– Tak, no może poza tym, że czasem odpowiedzi bywają wręcz szokujące, świadczące o kompletnej nieznajomości historii, a nawet miejsca, w którym się żyje. Może jednak nie warto o tym mówić, bo to są smutne sprawy.
 
- Dostrzega pan jakieś zmiany u studentów? Lata spędzone na Wydziale na pewno dają prawo do stawiania jakichś tez.
 
– Ogólnie uważam, że są coraz lepsi. Przygotowanie, umiejętność poruszania się, wiedza techniczna, wykorzystanie elektroniki – to są ich atuty. Wielu starszych profesorów twierdzi, że ta młodzież jest coraz gorsza. To nieprawda, ona jest coraz lepsza.
 
- Czy ma pan profesor pasje pozauczelniane?
 
– Muszę przyznać, że niestety nie starcza mi już czasu na realizowanie pasji. Kiedyś chodziłem w góry, może nie tak jak profesor Ciągwa, który jest wytrawnym alpinistą, ale bardzo to lubiłem. Wtedy do wyboru były właściwie tylko Tatry, więc mogę powiedzieć, że zadeptałem tamtejsze szlaki (śmiech). Do dzisiaj chętnie jeżdżę na rowerze, ale brakuje już czasu i zdrowia na inne aktywności. Zawsze jednak pozostaną piękne wspomnienia.
 
- Ma pan jeszcze jakiś wymarzony temat, którym chciałby się zająć?
 
– Już nie. Jak się ma siedemdziesiąt lat, to na wszystko już jest za późno. Bardzo smutne zdanie, ale tak jest. Moja żona, która zresztą też jest profesorem zwyczajnym na Uniwersytecie Śląskim, na filologii, od dawna mi bezskutecznie nakazuje, żebym zminimalizował swoją aktywność. Mówi, że mam już być emerytem, może nie w sensie dosłownym, ale żeby troszeczkę zwolnić. I w tym kierunku trzeba będzie pójść, bo niestety wszystko się kiedyś kończy. Mogę powiedzieć, że mam podpisaną umowę z poważnym wydawnictwem i kończę pracę nad bezprecedensowym podręcznikiem o prawie Rosji i ZSRR w latach 1917-1991. Od lat prowadzę taki wykład i na jego podstawie powstaje ta publikacja. Mam nadzieję, że tytuł będzie brzmiał „Prawo Rosji i ZSRR 1917 – 1991, czyli Historia Wszechzwiązkowego Komunistycznego Prawa (Bolszewików). Krótki kurs”. W tytule jest pewien smaczek polityczny. Kiedy ja byłem studentem, to powszechnie obowiązująca była „biblia” – tak mówiono na „Historię Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii Bolszewików. Krótki kurs.” Każdy musiał znać na pamięć tę „biblię”. Myślę, że wydawnictwo zgodzi się na taki tytuł. To jest pewnie ostatnia książka w moim życiu. Działkę na cmentarzu już sobie kupiłem, może pan to napisać (śmiech).

 

Autorzy: Damian Majer