Płonie wspaniała biblioteka z księgozbiorem, który rozpalić mógłby krew w żyłach niejednego uczonego. W jej labiryntach mnich Wilhelm z Baskerville, tuż po tym, jak zdemaskował mordercę, wraca do ksiąg, by je ratować z wielkiego pożaru. Zbyt późno jednak. Arystoteles już płonął. Iskry przemykały w stronę ścian, chwilę później ogień zajmował kolejne cenne księgi. Opis płonącej biblioteki, symbolu kończącego się i uratowanego zarazem świata, wieńczy słynne dzieło Umberto Eco. Są w Imieniu róży, bo o nim mowa, opisane źródła procesów trwających do dzisiaj i kształtujących naszą kulturę. O tych źródłach mówi dr Paweł Ćwikła, socjolog z Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach.
Ile razy wracał Pan Doktor do Imienia róży?
Przeczytałem go od deski do deski może trzy razy. Wracam jednak często do moich ukochanych fragmentów.
Do którego z nich najczęściej?
Do ostatniego rozdziału, czyli do kulminacji, gdy otwarcie stają naprzeciw siebie dwaj główni bohaterowie, dwaj giganci, dwa światy.
Jaka historia łączy Pana Doktora z tą książką?
Moja przygoda z powieścią Eco zaczęła się pod koniec studiów. To książka, o której mogę śmiało powiedzieć, że w jakiś sposób zmieniła moje życie. Pisałem o niej pracę magisterską i niewykluczone, iż miało to jakiś wpływ na to, że zaproponowano mi asystenturę na Uniwersytecie. Do dziś pamiętam tytuł: »Imię róży« Umberta Eco jako metaforyczny obraz walki między oficjalną a heretycką wizją świata u schyłku średniowiecza. Opisałem tam przeglądające się w lustrze i przyglądające się sobie nawzajem via antiqua i via moderna, świat odchodzący i ten, który nadchodzi, jedno z głównych zagadnień kultury i motyw dobrze znany w literaturze. Istotnym tłem dla akcji powieści jest XIV-wieczny spór o uniwersalia i niewypowiedziana wprost teza, że całe nieszczęście naszej cywilizacji miało początek w tym, że wygrali go nominaliści. To mnie zaintrygowało.
Jeśli ktoś nie czytał jeszcze Imienia róży, powinien wstrzymać się z kontynuacją lektury tego wywiadu. Nie da się ukryć, że jest w powieści Umberta Eco także krwawy wątek kryminalny, a my, rozmawiając, na pewno odsłonimy wiele szczegółów. Jeszcze w tym zdaniu zdradzę, że Imię róży jest książką, w której bohaterką jest inna książka. W dodatku taka, która zabija...
Nie jest to zwyczajna książka. To druga księga Poetyki Arystotelesa poświęcona komedii. Ukryto ją w fascynującym miejscu, bibliotece-labiryncie pewnego benedyktyńskiego opactwa.
Powieść utkana jest z wielu wątków znanych literaturze czy szerzej – kulturze. Księgi strzeże ślepy bibliotekarz Jorge z Burgos, a tajemnice opactwa próbują rozwikłać przybysze: Wilhelm z Baskerville i jego wierny pomocnik Adso z Melku.
Powieściowy Wilhelm z Baskerville jest niemal kopią Sherlocka Holmesa, nie tylko z wyglądu zresztą. Dla mnie jednak, jak i dla wielu osób, które oglądały ekranizację Imienia róży, Wilhelm ma twarz Seana Connery’ego. Adso stoi natomiast pośrodku tych dwóch ścierających się światów, o których mówiliśmy. Uwielbia swojego mistrza, ale jest też pełen czci dla Jorgego. Książka, o której rozmawiamy, jest często przedstawiana jako powieść postmodernistyczna, intertekstualna. Gdy XIV-wieczni mnisi wypowiadają frazy będące wyimkami z pism żyjącego kilkaset lat później Ludwiga Wittgensteina, wiemy, że dzieje się tam coś ciekawego. Imię róży ukazało się w 1980 roku, Umberto Eco ma więc tę przewagę nad swoimi średniowiecznymi bohaterami, że pamięta przyszłość.
Jak wykorzystuje tę przewagę?
O, na wiele sposobów. Wspomniała Pani o wątku kryminalnym. Autor Imienia róży sam pisał, że można tę powieść czytać jak kryminał. Lojalnie jednak ostrzega, że ostatecznie detektyw ponosi klęskę. Co prawda średniowieczny mnich o cechach Sherlocka Holmesa odkrył, co było przyczyną śmierci w opactwie, wyjaśnił motywy, wskazał winnego. Używając rozumu, rozwiązał zagadkę, ale nie dotarł do prawdy. To wielki paradoks i wielka różnica. Człowiek, o którym czytamy, że jedynym pragnieniem, jakie nim kierowało, było odkrywanie prawdy o świecie, poniósł klęskę, bo zawierzył rozumowi. Znowu: paradoksalnie, ale zwycięża Jorge.
Obaj kochali księgi. Co jeszcze ich łączyło?
W jakimś sensie Wilhelm i Jorge są swoimi alter ego. W jednym dominuje to, co drugi w sobie tłumi, i odwrotnie. Upraszczając, można powiedzieć, że tradycja została uosobiona w postaci bibliotekarza, dla którego to, co nowe, rodziło niepewność, a więc w jakimś sensie także zło. Jak już wspominaliśmy, bohaterką powieści jest druga księga Poetyki Arystotelesa poświęcona komedii. Była niebezpieczna, bo odkrywała część prawdy o człowieku. Lecz Jorge nawet przez chwilę nie myślał o tym, żeby ją zniszczyć. Miłość do ksiąg była silniejsza, nawet jeśli niektóre z nich zagrażały światu, który znał. Jest taka scena w książce, ta właśnie moja ulubiona, w której Wilhelm z Baskerville – rzecznik, można powiedzieć, nowego otwarcia i nowego porządku, i również wielki miłośnik książek – pyta Jorgego, dlaczego akurat ta księga przepełniała go takim przerażeniem. Przecież było tak wiele innych, które opowiadają o komedii, o śmiechu. Jorge bez wahania odpowiedział: „Bo jest księgą Filozofa”. Bibliotekarz zdawał sobie sprawę z wielkości Arystotelesa, był człowiekiem swoich czasów. W XIV wieku wystarczyło powiedzieć filozof i ludzie wykształceni wiedzieli, o kogo chodziło. Gdyby mnisi przeczytali te same treści napisane przez kogokolwiek innego, można by je podważyć, unieważnić. Ale kwestionować słowa Arystotelesa? W świecie Jorgego było to niemożliwe. Średniowiecze to epoka auctoritas, nośnikiem prawdy była siła autorytetu. A ten Arystotelesowski był tak wielki, że konkurował nawet z Biblią. Powiedzieć, że Arystoteles się myli, znaczyło podważyć fundamenty świata.
Dostrzega to Jorge z Burgos, ślepy bibliotekarz...
Tak właśnie! Jorge wie, że istnieją procesy kluczowe dla kultury, a może i szerzej – dla całej cywilizacji, które mają początki w sprawach dla wielu całkiem błahych. A jednak źródło wypływające spod kamienia rozlać się może w Amazonkę. W tym źródle jedni widzą życiodajną wodę, inni – początek potopu. Jorge – i to jest kolejny paradoks – dostrzega to nie oczami, a rozumem – narzędziem, którym przecież szczyci się Wilhelm. Możemy zastanowić się, który z nich jest więc tak naprawdę ślepy. Ciekawi mnie, czy bibliotekarz uważał, że Arystoteles ma rację i dlatego nie wszyscy powinni go czytać, czy też właśnie, że Arystoteles się myli i ten błąd rozpowszechni się pod pozorem prawdy nieomylnego Filozofa. W każdym razie na tę prawdę, zdaniem Jorgego, cywilizacja nie jest gotowa. Udostępnienie jej światu byłoby początkiem jego końca bez względu na to, którą z tych dróg by podążył. W tym sensie Jorge ratował świat, który znał.
Mimo to, choć biblioteka spłonęła, potop wiary w rozum zalał świat... Jak do tego doszło?
Jest rok 1327. Wraz z bohaterami przenosimy się do opactwa, którego nazwę „stosownie i pobożnie jest zamilczeć”. Zaczynają się dziać wydarzenia, które zdaniem Jorgego, jeśli na nie pozwolić, doprowadzą do upadku chrześcijaństwa, a więc końca świata. Uważa, że nieszczęście tej cywilizacji polega na tym, że tacy jak Wilhelm sądzą, iż są świadkami czegoś fascynującego. Że oto, używając rozumu, mogą odkrywać wszystko, co dotąd było nieznane. Mówią: drążcie, szukajcie, podążajcie drogą ciekawości świata, bo po to Bóg dał nam rozum, żebyśmy z niego korzystali! Jorge mówi zaś, że naszym zadaniem nie jest poszukiwanie nowej wiedzy, tylko wieczna rekapitulacja. Co miało być powiedziane, powiedziane już zostało. Nawiązuje tym samym do myśli Bernarda z Chartres, XII-wiecznego filozofa, wedle którego wszyscy jesteśmy karłami na ramionach dawnych olbrzymów. Jeśli chcemy widzieć dalej niż oni, powinniśmy umiejętnie korzystać z ich dorobku, a nie go odrzucać. Czytam to w ten sposób, że ci, którzy się zachłystują nowymi prądami intelektualnymi, zarówno wtedy, jak i dzisiaj, myślą, że te nowinki – bo często są to właśnie nowinki – to jest coś, co popycha kulturę do przodu, otwiera nam oczy, uwalnia nas, oświeca. A Jorge ostrzega, że nadejdzie taki czas, choć być może dopiero za kilkaset lat, gdy zdamy sobie sprawę, że cywilizacja doszła do progu przepaści. Wówczas będziemy potrzebowali sposobu, żeby uratować ten chylący się ku upadkowi świat. Zapytamy o przyczyny i będziemy ich szukać w wielkich wydarzeniach historycznych, w decyzjach królów, w rozstrzygnięciach bitew. Lecz nikomu wtedy nie przyjdzie do głowy, że przyczyna tkwi w nieupilnowanej księdze.
Dlatego Jorge postanawia za wszelką cenę chronić przed nią cywilizację... Czy postąpił słusznie?
Sam Wilhelm z Baskerville zdał sobie sprawę, że przegrał. Zawiodło to, w czym pokładał nadzieję, czyli przekonanie o istnieniu porządku, który można objąć rozumem. Wracamy tu do średniowiecznego sporu o uniwersalia. Kluczowe jest w nim pytanie, czy istnieje rzeczywistość obiektywna, niezależna od tego, jak my chcielibyśmy ją widzieć. Jak w klasycznym przykładzie: możemy zastanawiać się, czy istnieje, dajmy na to, stół „w ogóle”, czy raczej są tylko pojedyncze meble, które nazywamy stołami. Brzmi to abstrakcyjnie, lecz jeśli zamiast o stół zapytamy o prawdę, mądrość, wolność, sprawiedliwość, głupotę, dobro czy zło, wtedy warto wiedzieć, czy istnieją obiektywnie, czy też są jedynie słowami, których używamy dla naszej wygody. Wilhelm z Baskerville nie miał tej pewności. Za Wilhemem Ockhamem – zbieżność imion nieprzypadkowa – przyjmował, iż powinniśmy mieć nadzieję, że te idee istnieją naprawdę, ale nie mamy narzędzi, by to zbadać. Konsekwencją tego była – i to jest ta nowość, o której mówimy – oficjalna rezygnacja z dążenia do poznania prawd uniwersalnych i przyjęcie, że gdy mówimy „sprawiedliwość”, postępujemy tak, jak nam się wydaje, że powinniśmy postępować, czy też jak my ją rozumiemy.
A jeśli ktoś zakwestionuje to, że nasze postępowanie było sprawiedliwe?
W świecie via moderna nie mamy silnych kontrargumentów. Pozostaje zdanie przeciwko zdaniu, opinia przeciwko opinii.
To interesujący historiozoficzny wymiar powieści, wątek kryminalny staje się w tym świetle wątkiem pobocznym.
Wielkość niektórych dzieł polega na tym, że mają fantastyczny potencjał interpretacyjny. Są podatne na zdradę, jak twierdził francuski socjolog literatury Robert Escarpit. Imię róży może być więc przyjemną powieścią kryminalną, ucieczką w przeszłość, zanurzeniem się w odprężającej lekturze. Nie zapominajmy jednak o tym, że Umberto Eco był wybitnym znawcą średniowiecza, a zarazem semiologiem uważnie obserwującym współczesność. Można więc spojrzeć na jego powieść jak na diagnozę teraźniejszości ubranej w historyczny kostium. Trzeci sposób odczytu polega natomiast na szukaniu w przeszłości źródła różnych procesów, które trwają do dzisiaj. Błąd, który popełniono siedemset lat temu, może skutkować obecnie. Płonąca biblioteka jest metaforą końca świata, który nas czeka. W powieści odkrycie niebezpieczeństwa niekontrolowanej lektury drugiej księgi Poetyki nastąpiło dość szybko. Jorgemu mogło się wydawać, że chronił przed prawdą niegotowy na nią świat.
Do tej śmierci świata prowadzi więc pycha rozumu...
W kulturze ten temat jest obecny w zasadzie od zawsze: na ile możemy ufać rozumowi? Być może jest to pytanie ważne szczególnie dzisiaj. Na rezultat sporu o uniwersalia i jego dalsze konsekwencje, do których można zaliczyć np. epokową rewolucję francuską, można by spojrzeć jak na efekt błędu założycielskiego kultury. Odrzućmy przesądy, a wtedy skończą się wojny i zapanuje szczęście? Nic bardziej mylnego. Klęska „wiary w rozum” ujawniła się przecież mocno w dwudziestowiecznych totalitaryzmach. Ludzie, którzy wcześniej mordowali się z powodów religijnych, a więc irracjonalnych, potem znów dokonywali mordów, tyle, że już z powodów – jak twierdzili – racjonalnych, opartych na danych „naukowych”, wykazujących wyższość jednej rasy lub klasy nad innymi. Na historię XX wieku można spojrzeć, pod pewnymi względami, jako na kontynuację procesów rozpoczętych wraz z rewolucją francuską, a jeśli uznamy, że Jorge miał rację, to znacznie wcześniej. Rozum, gdy zawierzymy mu jako jedynej instancji, może przejąć rolę przesądu albo zostać podniesiony do rangi religii. Jakże często dziś słyszę, że powinniśmy „wierzyć w naukę”. To niedorzeczne.
A jednak nie chcemy podążać drogą pozarozumową. Nawet Jorge z Burgos nie wybrałby takiej ścieżki...
Rozum jest kapitalnym przewodnikiem, tylko że nie może wędrować sam. Kluczowe pytanie brzmi: co powinno mu towarzyszyć? Dramat Wilhelma i problem tej cywilizacji polegają na przekonaniu, że nauka i rozum są instancjami niepotrzebującymi innych filarów. Oswoiliśmy się z tym, że duchowość należy pielęgnować na własną rękę, w zaciszu swego domu, w kościele albo podczas sesji terapeutycznych. To, co kiedyś było publiczne, jak wyznanie wiary czy deklaracja światopoglądowa, dziś jest sferą prywatną. W co kto wierzy – i czy w ogóle wierzy – to jego czy jej sprawa. Zaś to, co dawniej było intymne i prywatne, dziś wywlekane jest na wierzch. Klasyczny przykład wywrócenia porządków.
Jeśli zatem przyjmiemy, że stoimy u progu katastrofy, która być może jest konsekwencją błędu popełnionego kilkaset lat temu, co nas jeszcze czeka? Czy może wielki pożar i nie mniejszy potop?
Są ciekawe koncepcje, które mówią o tym, że żyjemy w epoce późnej nowej starożytności, u progu nowego średniowiecza. Jeśli tak, to czekałaby nas katastrofa wędrówki ludów, ochłodzenie klimatu i długi okres kulturowej zapaści. Ale nie martwmy się, bo może nowe średniowiecze już trwa, za kilkaset lat nadejdzie nowe odrodzenie i ożywi nas nowy duch...
Utinam superesse possemus. Dziękuję za rozmowę.