Pamiętam to dobrze: był marzec 2013 roku, kiedy na jednej z kanap kultowego baru Okrąglak, położonego w parku na Zadolu, nieopodal osiedla akademickiego na katowickiej Ligocie, ja i moi kompani z akademika – jak co poniedziałek – rozprawialiśmy nad pełną szklanicą o życiu i rychłym końcu studiów czekającym niektórych z nas. I oto w pewnym momencie w lekko zadymionym pomieszczeniu (niepalący musieli zadowolić się znacznie mniejszym namiotem obok głównego lokalu, taka była wówczas polityka) wybrzmiała fraza o „Romeo i Julii żyjących razem w wieczności”, a chwilę później psychodelizujące interludium. Nie znałem tego utworu, ale – jakkolwiek patetycznie to zabrzmi – wiedziałem, że już ze mną zostanie.
Zaraz po powrocie do pokoju rozpocząłem poszukiwania nieznanej kompozycji, które długo ponosiły fiasko, bo niedokładnie zapamiętałem imię bohaterki lirycznej i zamiast Juliette wpisywałem w duecie z synem rodu Montekich miano Julia. Koniec końców złapałem jednak trop – być może chodzi o (Don’t Fear) the Reaper amerykańskiego zespołu Blue Öyster Cult! Zaraz, zaraz, czy nie mam czasem na dysku empetrójki o takim tytule? Tak! To jest właśnie ten utwór! (Owszem, przyznaję, że plik był spiracony, ale z czasem nabyłem muzykę moich nowych ulubieńców na oryginalnych nośnikach, czego dowodem dołączone zdjęcie). Tak rozpoczęła się moja znajomość z nowojorczykami, choć nie wiedziałem jeszcze, że staną się dla mnie jednym z najważniejszych wykonawców.
Felietonu nie powinna charakteryzować zbytnia encyklopedyczność, wspomnijmy jednak dla porządku, że BÖC (takim skrótem posługiwała się grupa) powstało z inicjatywy dwóch studentów Stony Brook University w Nowym Jorku – krytyka i pisarza Richarda Meltzera oraz producenta, menedżera, dziennikarza muzycznego i poety Sandy’ego Pearlmana. To właśnie ten drugi wymyślił sobie zespół, który w tajemniczym, nieco okultystycznym anturażu wykonywałby muzykę do wierszy jego autorstwa. W roku 1967 sformowali więc grupę o mało medialnej nazwie – Soft White Underbelly (zaczerpniętym z przemówienia Winstona Churchilla, w którym „miękkim podbrzuszem” nazwał Bałkany), zmodyfikowanej kilka razy, zanim w 1971 stanęło na Blue Öyster Cult. Jej klasyczny skład tworzyli: wokaliści i gitarzyści Donald „Buck Dharma” Roeser i Eric Bloom, klawiszowiec Allen Lanier, basista Joe Bouchard i jego brat Albert, perkusista. Ich muzykę określano bardzo często jako heavymetalową, ale nieustannie dziwię się takiej etykietce.
Z dokonań BÖC polecam cztery płyty długogrające. Trzecia w dorobku Secret Treaties (1974) zawiera fenomenalne Astronomy – zespołowe opus magnum rozwijające się od wysmakowanej partii fortepianu aż do piorunującego, prawdziwie astronomicznego finału (tak, wiem, że swoją wersję nagrała też Metallica, ale nie umywa się do oryginału). Ukochane (Don’t Fear) the Reaper znalazło się w programie następnej płyty – Agents of Fortune (1976), ale warto zapoznać się z wersjami live, np. tą z koncertówki A Long Day’s Night (2002). Ósmy w dyskografii Fire of Unknown Origin (1981), z nieodżałowanym Martinem Birchem w roli producenta, to jedna z najbardziej obciachowych okładek, jakie znam, i – na szczęście – być może najrówniejszy materiał od BÖC, w tym hitowe Burnin’ for You (numer 1 na liście przebojów w USA) oraz Veteran of the Psychic Wars (z tekstem pisarza fantasy Michaela Moorcocka, znanego też ze współpracy z Hawkwind). I płyta jedenasta: tyleż pretensjonalny, co intrygujący concept album o złych duchach odpowiadających za całe zło, które stało się udziałem ludzkości w wiekach XIX i XX, z nową wersją Astronomy oraz utworem Blue Öyster Cult (zwieńczonym solówką Robby’ego Kriegera z The Doors).
Kiedy zapoznałem się z twórczością zespołu, okazało się, że BÖC to grupa właściwie w Polsce nieznana – do tego stopnia, że kiedy po latach lekturę każdego kolejnego numeru miesięcznika „Teraz Rock” rozpoczynałem od rubryki „Kraj rad”, w której polecano albumy najbardziej reprezentatywne, aby to właśnie od nich rozpocząć przygodę z dorobkiem danego twórcy, z przykrością stwierdziłem, że wśród artystów na literkę „B” nie ma Blue Öyster Cult, choć w całym cyklu znalazło się miejsce dla całej masy mało rozpoznawalnych (przynajmniej dla mnie) zespołów black-, death- i trashmetalowych. Nie twierdzę, że bohaterowie tego tekstu są przedstawicielami rockowej ekstraklasy, ale żeby nie zmieścić ich w zestawieniu obejmującym kilka setek…