Lutosławiec. Mała wioska w województwie małopolskim. Koła samochodu raz po raz buksowały w gęstym błocie. Zresztą i tak trzysta metrów przede mną stał prowizoryczny ciągnik, do połowy tarasujący drogę. W oddali zamajaczyło słabe światło. Coś jakby blask latarki. Na drodze pojawiła się przygarbiona starsza kobieta i mężczyzna w średnim wieku. Miałam rację – stara, dobra, ruska latarka.
– Władek, psiakrew, przesuń ta się z tym złomem, takeś stanął jak to ciele na polu, że psi się nie przecisną, a nie żeby kto autem przejechał – żachnęła się kobieta. Mężczyzna posłusznie przestawił ciągnik. Wsiadłam do samochodu, zapaliłam silnik, nacisnęłam z całej siły pedał gazu, ale wóz ani drgnął.
– Władziu, pokaż żeś chłop! Pomóż ta pani, bo się całkiem w tym gnoju zakopie. Dopiero teraz spostrzegłam, że koła samochodu wcale nie buksowały w błocie...
Piętnaście minut później usiadłyśmy przy kuchennym stole w domu pani Marii Huśło.
– Siedemdziesiąt lat przeszło robię na tym polu, a takiej marnicy jeszcze Ci nie było. Marnica... Nawet już tu ta ziemia nie taka co kiedyś. Pani Maria to drobna, 75-letnia kobieta o twarzy pooranej zmarszczkami i zniszczonych od ciężkiej pracy dłoniach. Postawiła przede mną kubek gorącego mleka. Usiadła obok. Spojrzały na mnie oczy, które widziały cierpienie, jakie nie sposób sobie wyobrazić, krzywdy, których nie można zapomnieć, zło, którego nie da się usprawiedliwić i zbrodnie jakich nie sposób odkupić...
To tutaj, w Lutosławcu, wszystko się zaczęło. W blisko stuletnim drewnianym domu z bielonymi ścianami. Dnia 15.07.1933 r. przyszła na świat Marynia Huśło.
– Pomyślałabyś pani, że taki ze mnie kraśny dzieciak był? – Kobieta pokazała mi chrzcielną fotografię z rodzicami. Zdjęcie przedstawiało uśmiechniętego, rumianego berbecia o bystrym spojrzeniu. Na kolejnej fotografii widnieje sympatyczny starszy ksiądz krępej budowy.
– Proboszcz Traczewski – wspomina pani Maria i na dłuższą chwilę zawiesza głos. Po jakimś czasie dodaje:
– Rozerwany granatem. Kilka następnych zdjęć to rodzinne fotografie – głównie dorastającej Maryni. Mijały lata.
Lutosławiec, to tu dorastała, kochała i była kochana, nienawidziła i cierpiała. A nienawiść i cierpienie przyszły dnia 1.09.1939 r. wraz z „aryjskimi panami” z Zachodu.
– Miałam 6 lat. Niewiele rozumiałam. Ludzie mówili, że jest wojna, że Niemcy nadchodzą. Nie wiedziałam, co to wojna, ani czego Ci Niemcy mogą od nas chcieć. Przecież rodzice ciężko pracowali, nie kradli, nikomu krzywdy nie robili...
Jednak Niemcy bardzo szybko pokazali mi, co to wojna. Ojciec poszedł do pola, a mama pomóc sąsiadom przy młócce. Zostałam sama. Zbliżał się wieczór. W sieni usłyszałam tupot nóg. Ucieszyłam się, jak to dzieciak, myślałam, że ojciec z pola wraca. W drzwiach zobaczyłam kilku mężczyzn. Wiedziałam, kim są. Pół mojej wsi należało do partyzantki. Ukrywali się w lasach za Lutosławcem. Tam się bronili, mieli swoje obozy... Na wieczór schodzili do wsi, do chałup po jedzenie i każdy dawał im co mógł, bo przecież walczyli za nas, nas bronili. Zaczęłam płakać, bałam się. Jeden z partyzantów – Mieczysław Baćko znał naszą rodzinę, wziął mnie na ręce i powiedział: – Cichaj Maryś... skończy się, cichaj... – W sieni znowu dał się słyszeć głośny tupot nóg.
W drzwiach stanęło czterech Niemców z karabinami maszynowymi. Rozpoczęła się strzelanina.
– Wiesz pani, jaki huk jest, jak w chałupie idzie seria z karabinu maszynowego? Dziecko chyba nie może bać się bardziej niż ja wtedy. Cała kuchnia była we krwi... Chciałam wyskoczyć przez okno, wszystko, byle tylko nie patrzeć. Ale byłam za mała. Nie mogłam dosięgnąć haczyka. Cała się trzęsłam, płakałam, a na moich oczach jakiś Niemiec mordował Baćkę. Po chwili walka przeniosła się na zewnątrz. Zostałam tylko ja i „wujek” w kałuży krwi.
Uciekłam do sąsiedniej izby i weszłam pod łóżko... W sieni znowu rozległ się głośny tupot. Pamiętam, że zaczęłam się modlić: Aniele Boży Stróżu mój, weź wujka Baćkę i mnie do nieba...i żeby już nie strzelali... Po chwili usłyszałam wołanie taty. Pobiegłam do kuchni. Pomyślałam, że anioł spełnił moje życzenie, bo Baćki już nie było. Była mama. Wyjęła z szafy swoją najlepszą, haftowaną, kościelną bluzkę. Uklęknęła i na kolanach ścierała z kuchennej podłogi polską krew. Płakała, ja też płakałam. I tak Niemcy po raz pierwszy pokazali mi – sześcioletniemu dziecku, czym jest wojna. Ostatnie słowa pani Huśło wypowiadała urywanym głosem. Szybko wstała od stołu. Wróciła kilka minut później. Okazało się, że zapomniała zamknąć drzwi na klucz.
– A wiesz pani, jakie licho się gdzie kręci? – mówi żywo, jakby chciała mi się wytłumaczyć.
Dzień po strzelaninie rodzice poszli do pola, a Marynia nakarmiła cztery kury i wyprowadziła dwie krowy – tyle było całego ich gospodarstwa. Koło południa mama Maryni, tak jak pozostałe kobiety, schodziła z pola przygotować obiad.
– To zaradna kobieta była, ale czasy ciężkie, po wszystkich chałupach we wsi brakowało jedzenia..., a tu nas siedem gąb do wykarmienia było. Pamiętam, że wtedy raz nam mama obierki z ziemniaków ugotowała. Ojciec wrócił z pola styrany i te obierki jadł... – wspomina pani Maria.
Wszyscy jedli w milczeniu. Pan Huśło po posiłku wyszedł do stodoły.
Marynia z mamą krzątały się po kuchni. Wtem ktoś energicznie otworzył drzwi do izby.
W progu stanął niemiecki żołnierz.
– Kochen meine bruche (ugotować rosół) – zażądał zdecydowanie. Franz Schulzmann usiadł przy stole tuż obok Maryni. Dziecko było przerażone. Mężczyzna spojrzał na dziewczynkę.
– Nie trzeba się bać, zjeść przyszedłem, nie strzelać. Na twarzy Niemca pojawiło się coś na kształt uśmiechu. Wziął Marynię na ręce.
– Więcej ja strachu miała wtedy niż radości... każda kosteczka mi drżała... – opowiada po latach pani Maria. Schulzmann musiał to wyczuć, bo mocno przytulił do siebie dziecko.
– U mnie w domu, w Niemczech, też takie zostały. Dwójka. Liza całkiem podobna do Ciebie... z cztery miesiące, jak ich nie widziałem. Po policzkach żołnierza spłynęły dwie łzy. Marynia pierwszy i ostatni raz widziała łzy u Niemca.
– Nie bój się dziecko... jutro idziemy na Kraków... nic się już tu nie stanie...
– Obiecujesz? – spytało dziecko.
– Ich verspreche...(obiecuję). No już, nie bój się. Marynia pierwszy i ostatni raz przytuliła się do Niemca, zaufała. Nagle do chałupy wbiegło sześciu żołnierzy niemieckich. Zaczęli krzyczeć coś szybko, niezrozumiale. Schulzmann – „dobry Niemiec”– natychmiast wybiegł z nimi.
– Po chwili usłyszałyśmy z matką krzyki dobiegające z podwórka. Wyszłyśmy czym prędzej przed chałupę. Stali pod stodołą. Dwóch trzymało ojca, by nie mógł się ruszyć, a Schultzmann bił, bił gdzie popadło kolbą od karabinu. Ojciec upadł. Schultzmann kopał po twarzy. Cała trzęsłam się od płaczu. Obiecałeś, że nic się nie stanie!
– Obiecałeś! – krzyczałam.
– Befehl (rozkaz). Niech chłopy wiedzą co się robi z „leśną bandą” (partyzantka) – zimno odpowiedział żołnierz. Do państwa Huśłów akurat zaszedł sołtys. W mig spostrzegł, co się dzieje.
– Panowie, to nie Huśło, to pomyłka jest. Panie, on głodem przymiera, żyć z czego nie ma, a nie żeby o partyzantce myślał! Gdzie to człowieka mordować, za to, że ktosik z partyzantów mu się do chałupy przyplątał. Seria z karabinu maszynowego przerwała sołtysową mowę. Już nigdy nic więcej nie powiedział.
– Matka wyła z rozpaczy. A ja myślałam, że mi o tu, w środku coś pęknie. Pani Maria usiłuje zdusić płacz. Po chwili dodaje:
– Matka próbowała ratować. Ciągle pamiętam jak krzyczała – biercie mnie, zostawcie go już, biercie mnie... Ojciec dopiero wtedy na nas spojrzał. Nie jęczał, nie krzyczał, ale ta jego twarz... zmasakrowana, zakrwawiona i tak pełna cierpienia... Pani Maria urywa, nie może już dalej mówić. Dalszy ciąg tej historii zna każdy starszy mieszkaniec Lutosławca. Pan Huśło rozchylił usta, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale nie zdążył. Sześciu Niemców wymierzyło w ojca pięciorga dzieci. Na komendę Schultzmanna wszyscy wystrzelili. Za co? Za pogłoskę? Za donos?
– Nie mogłam zapomnieć o ojcu. Budziłam się nocą. W snach widziałam jego skatowane ciało. Bałam się wszystkiego i wszystkich. Pamiętam, jak pewnego wieczoru matka przygarnęła mnie do siebie i powiedziała: cichaj córcia... skończy się, będzie w końcu sprawiedliwość, da nam to Bóg. Cichaj córcia... skończy się to. Drżącym od bólu głosem wspomina pani Maria Huśło.
– Co wy – młodzi możecie wiedzieć...
Pani Maria ma rację. Co my możemy wiedzieć. Kiedy miałam sześć lat, bawiłam się zabawkami, chodziłam z mamą na huśtawki do pobliskiego parku. Czym dla mnie wtedy były Niemcy? Krajem, z którego tata przywiózł mi piękny domek dla lalek.
Kilka lat później, na lekcjach historii, dowiedziałam się o wojnie. Ale dla naszego pokolenia, wojna to zamierzchła przeszłość. Dla nas Niemcy to wyjazdy na zbiory jabłek i truskawek po 5 euro za godzinę, to tańsze sprzęty TV, AGD. Dla nas Niemcy to kraj Europy świetnie rozwinięty gospodarczo, z perspektywami. Nasze pokolenie potrafi i chce czuć się Europejczykami.
A Pani Maria? Kiedy miała sześć lat, na jej oczach zakatowano człowieka. Marynia nigdy nie poszła z mamą na huśtawki. Szła za to do pola, do krów – do roboty. Najbardziej zapadł jej w pamięci obraz matki, która klęczy w kuchni nad polską krwią.
Po dłuższej chwili mówi:
– Pani się pytasz, czy czuję się Polką – Europejką. Czemu pani nie spytasz się, czy czuję się mordercą, katem niewinnych ludzi, kłamcą, co dziecku obiecował, że spokój będzie, a potem mu ojca pod chałupą rozstrzelał? Nie czuję się Europejką. Ja nigdy nikomu ostatniej kury nie zabrała, żeby potem dzieci musiały obierki jeść... Prosta jestem, ale uczciwa.... Nie jestem Europejką, nie chcę być, ze szwabami nic wspólnego nie mam. A czy Polką się czuję? Pani, a kim się mam czuć, jak nie Polką? – na twarzy kobiety pojawia się wzruszenie.
– Tylko z tego dumna jestem, że Polką jestem. Pół Lutosławca w partyzantce było, a ja Najświętszą Panienkę zawszem przy sobie nosiła, chociaż bojno było... Jestem Polką. Ja wiem, że Lutosławiec, że Polska też Europa. Ale tu o – kobieta wskazuje na swoją pierś – tu w sercu, tylko Polką jestem.