„Kochanie, pakuj walizkę! Za godzinę wyjeżdżamy!” – w dzisiejszych realiach takie zdanie uznawane jest za istny szczyt „szaleństwa”, a improwizacje najczęściej kończą się pełnym fiaskiem. Podróż bez zarezerwowanego miejsca w hotelu? Bez zaznaczenia w kalendarzu konkretnej daty powrotu? Coś takiego nie istnieje! A jednak… niestety, nie ma to nic wspólnego ze spontanicznym „wypadem” za miasto, pełnym niespodziewanych atrakcji i niezapomnianych wrażeń. To smutna i szara wędrówka, która zaczęła się parę lat temu, a dotarcie do celu jest wręcz niemożliwe.
Pan Janek, bo tak mi się przedstawił, jest jedną z tych osób, dla których słowo podróż nie kojarzy się z radością i szczęściem. Dla niego całe życie to tułaczka… nie pamięta, kiedy się zaczęła i nie wie, czy kiedykolwiek się skończy. Mężczyzna całymi dniami przechadza się po ulicach Łodzi. Na pierwszy rzut oka jest zaniedbanym starcem, który słyszy za plecami szepty mijających go ludzi: „Matko! Zobacz, jak on wygląda! Pewnie pił, bił żonę, katował dzieci, nie pracował… Dobrze mu tak!”. Bardzo łatwo jest ocenić człowieka po pozorach. Szkoda tylko, że żaden z przechodniów nie zatrzymał się, choć na chwilę, żeby porozmawiać z panem Jankiem, który, jak się okazuje, nie sprowadził swojego życia na manowce i nie zasłużył na tak okrutny los.
Kochająca żona, piękna córeczka, będąca oczkiem w głowie taty, piskliwie szczekający kundelek – jednym słowem wymarzona rodzina. Nie żyli może w luksusie, nie jeździli najnowszym modelem BMW i nie chodzili w markowych ubraniach, bo pensje dozorcy i kasjerki nie pozwalają na zbyt wiele, ale byli szczęśliwi. Sielankę przerwała choroba Oleńki, córki pana Janka. Dziewczynka źle się czuła i nie miała siły wstać z łóżka, dlatego troskliwi rodzice czym prędzej zabrali ją na pogotowie i pod gabinetem lekarskim oczekiwali na diagnozę. Trzeba było przeprowadzić serię skomplikowanych badań.
Czekali dwa tygodnie na wyniki. W momencie, w którym otworzyły się drzwi, a doktor powiedział, że organizm Oli zaatakował złośliwy nowotwór, cały ich świat legł w gruzach. Nie wiedzieli nawet, jak spojrzeć na ukochane dziecko, co powiedzieć, jak się zachować. Z trudem powstrzymywali łzy, patrząc na jedyną pociechę, która odchodzi na zawsze. Nie spuszczali jej z oczu, spędzali całe dnie przy szpitalnym łóżku, wspierali, podtrzymywali na duchu… Niestety, w tym najważniejszym momencie, kiedy żegnała się ze światem, ich przy niej nie było. Jedno niewinne wyjście do sklepu pozbawiło rodziców szansy na trzymanie córki za rękę w chwili, gdy jej strach sięgał zenitu.
Rozpacz po stracie dziecka jest niewyobrażalna… Pan Janek doskonale pamięta każdy dzień spędzony razem z Olą: wyjście z psem na spacer, niedzielny obiad, wspólna gra w scrabble, w które zawsze wygrywała… Razem z żoną myśleli, że spotkała ich najgorsza rzecz w życiu – śmierć dziecka, któremu oddaje się cząstkę siebie, pokłada nadzieje, wiąże przyszłe plany… Pani Maria (żona) chodziła z kąta w kąt, godzinami wpatrywała się w zdjęcie Oli. Płacząc, śpiewała kołysanki i z dnia na dzień pogrążała się w rozpaczy. Równo miesiąc po tragicznym wydarzeniu roztrzęsiona matka popełniła samobójstwo. W mroźny grudniowy poranek wyskoczyła przez okno… zginęła na miejscu. Pan Janek spał. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że został zupełnie sam:
– Obudził mnie dzwonek do drzwi. Zerwałem się z łóżka, ale bałem się otworzyć. Byłem pewien, że Marysia wyszła do pracy… Kiedy mężczyzna stojący przed drzwiami powiedział, co się stało, nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Osunąłem się po ścianie, usiadłem w przedpokoju i mętnym wzrokiem patrzyłem w przestrzeń – wspomina ze wzruszeniem.
Po pewnym czasie pan Janek wstał, wyszedł z domu i nigdy już do niego nie wrócił. Nie pojawił się w pracy, nie zadzwonił do przyjaciół, nie przyszedł po ubrania ani pieniądze. Rozpoczął swą podróż w poszukiwaniu celu, do którego mógłby dążyć. Do dziś męczy go myśl o tym, że nie pożegnał się z żadną z najważniejszych kobiet w swoim życiu:
– Nie powiedziałem jak bardzo je kocham, jak wiele dla mnie znaczą…
Teraz pan Janek ma mnóstwo czasu na rozmyślanie i obserwowanie innych ludzi. Większość dnia spędza na Starym Rynku, gdzie, karmiąc gołębie, przygląda się przechodniom:
– Nie mogę uwierzyć w to, że tak wiele osób się mija… Ciągle gdzieś biegną, gonią za karierą, zapominając o bliskich.
Życie jest zbyt krótkie i ulotne, żeby marnować je na wieczne kłótnie. Zajmujemy się błahostkami, tracąc przy tym własne szczęcie. Pan Janek jest przykładem na to, że słowa Jana Twardowskiego: „śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”, nabierają nowego sensu, kiedy możemy je odnieść do własnych, przykrych doświadczeń:
– Nie raz widziałem ojca, szarpiącego córeczkę za rękę, który krzyczał i pospieszał dziecinę, aby szybciej szła, bo on spóźni się do pracy. Taki człowiek nie zdaje sobie sprawy, że gdyby tej maleńkiej istotki nagle zabrakło, nie mógłby wybaczyć sobie żadnego słowa, które powiedział do niej, choćby podniesionym głosem. Patrzę też na pary, które w milczeniu „przemierzają” świat. Nie rozmawiają o potrzebach, uczuciach, myślach… Są pewni, że przyjdzie na to czas. Na starość usiądą wygodnie w fotelu i, oglądając fotografie, będą wspominać wspólnie spędzone chwile, cieszyć się swoją obecnością. A co jeżeli nie doczekają tych dni?
Trzeba żyć chwilą i nie odkładać miłości „na jutro”, bo jutra może już nie być! Taką mądrość próbuje przekazać pan Janek. Stara się rozmawiać z ludźmi. Półsłówkami przemycać wskazówki nieznajomym, do których przysiada się w Parku Staromiejskim. Wie, że nie zmieni świata, nie naprawi błędów, które popełnił, nie wróci życia żonie ani córce, ale wierzy, że uda mu się otworzyć oczy choćby paru osobom, które przestaną się mijać i zaczną żyć ze sobą, a nie obok siebie. Na koniec zapytałam pana Janka, kiedy jego „misja” dobiegnie końca? Na co mężczyzna uśmiechnął się, spojrzał w niebo i z nadzieją w głosie odpowiedział:
– Moja podróż skończy się dopiero wtedy, gdy będę znów ze swoimi ukochanymi aniołkami.