MINISTERSTWA DZIWNYCH KROKÓW

(4 tygodnie x 40 godzin) + 8 godzin x 3 dni - 8 godzin x 1 dzień = 160 godzin + 24 godziny - 8 godzin = 176 godzin.

Przytoczone wyżej wyliczenia to nic innego jak wzór na naszą demokrację. Wynika z niego jednoznacznie, iż pracownik może sobie dowolnie wybrać święto, które będzie musiał później odpracować. Ministerstwo Pracy i Polityki Socjalnej łaskawie pozwoliło nam czynem i pracą uświetnić obchody 1 lub 3 Maja, w zależności od politycznych upodobań. Krążą słuchy, że mają nastąpić jakieś korekty, gdyż podobna sytuacja będzie miała miejsce w grudniu, a uparte społeczeństwo nie chce się podzielić na sympatyków pierwszego bądź drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia. Wszystkich, którzy zaczynają już wygrażać pięściami w kierunku naszej stolicy, uprzedzam, że jest to ponoć ostatni z dowcipów (zza politycznego grobu) ekipy Leszka Millera, więc zżymanie się na obecny rząd jest krzywdzące. Ja osobiście jestem głęboko przekonany, iż Jarosław Kaczyński nic z tym nie miał wspólnego. Człowiek, który przez trzy miesiące nie mógł się doliczyć sejmowej większości, sam nie wymyśliłby tak skomplikowanego wzoru. Z tym liczeniem zresztą to też nie jest całkiem jego wina. To efekt kreciej roboty - zdekonspirowanej przez pana prezesa - partyjnej komórki KPP w "Gazecie Wyborczej". Towarzyszka Ewa Milewicz kpiąc sobie kiedyś z talentów prezesa, ironizowała: "Siła jednego posła Kaczyńskiego jest równoważna 50 posłom zwykłym. Więc tak naprawdę PiS nie ma 156 posłów lecz o 50 więcej". ("Gazeta Wyborcza" 27.03.06). Czy można się teraz dziwić, że poseł J.K. dodawał, odejmował, mnożył przez "Samoobronę", dzielił przez LPR (ciągle w rozumie mając tę 50-kę) i nic mu nie wychodziło?

Czy zwróciliście państwo uwagę na pojednawczy, pełen zrozumienia ton, z jakim piszę o PiS-ie? Czytajcie i napawajcie się, bo to teraz nowa jakość w naszym dziennikarstwie. Skończyły się głupawe żarty o bliźniakach, księżycu i drobiu. Teraz, coraz częściej i śmielej pojawiają się głosy, nawołujące do unikania inteligenckich histerii na rzecz umiarkowanej aprobaty dla terapii wstrząsowej, polegającej na drażnieniu bolesnych miejsc metodą Giertych-Leppera.

Pierwszy hasło do politycznej reedukacji inteligenckich histeryków rzucił felietonista "Rzeczpospolitej" Rafał A. Ziemkiewicz: "Przeciętny Polak, słysząc lament, że do rządu wchodzi cham, skłonny jest utożsamiać się raczej z chamem niż z oburzoną elitą. Bo sam czuje się takim chamem, na którego jacyś mądrale od piętnastu lat wrzeszczą, że jest zły, zacofany i ma się zmienić albo milczeć.(...) Nie ma, co lamentować nad Lepperem w rządzie, trzeba sobie powiedzieć: A to polska właśnie".(Rzeczpospolita 10.05.06.) Imponująca u Ziemkiewicza jest ta znajomość zakamarków chamskiej duszy. Jest jednak w tym logicznym wywodzie pewna luka. Cham bowiem głosuje na chama nie tylko dlatego, że ma ochotę zagrać na nosie inteligentom z "warszawki". Przede wszystkim dlatego, że imponuje mu przebojowość prostackich idoli i łatwość z jaką (bez wykształcenia, oczytania, znajomości języków, praktyki) dostają się oni na salony władzy, przez które wiedzie droga do spiżarni i konfitur. Wcale nie dziwią mnie wyniki sondaży. Każdy dzień teraz, potwierdza nam chamską tezę, iż polityka, to nie jakaś wydumana służba, poświęcenie i obowiązek, ale zwinięta w kułak pięść, którą wygraża się wszystkim złodziejom (poza... oczywiście naszymi złodziejami) i paru kumpli gotowych za piwo podpalić opony na drodze.

Rys. Marek Rojek
W swoim wcześniejszym felietonie ("Rzeczpospolita 8.05.06) Ziemkiewicz ostrzega: "Można nie mieć szacunku dla działalności oraz poglądów Andrzeja Leppera i Romana Giertycha. Nie można jednak gardzić ludźmi, którzy udzielili im poparcia....". A dlaczegóż na Boga nie można?! Czy tak wytrawny publicysta, nie zna przykładów (niekoniecznie tylko naszych) z przeszłości, kiedy to triumfujący elektorat okazał się w rezultacie stadem baranów, żałującym poniewczasie swoich kretyńskich decyzji? Zostawmy jednak apologetów chamstwa w ich złudnej nadziei, że za zasługi, nikt ich nie będzie rżnął drewnianą piłą, czy choćby nie napluje im do talerza. Bardziej niebezpieczny wydaje się nurt "dobrotliwego pobłażania". Oto inny publicysta "Rzeczpospolitej" Bogumił Luft koi nasze skołatane nerwy takim to wyznaniem: "Romana Giertycha obawiam się na stanowisku ministra edukacji, bo boję się wszelkiej stronniczej ideologizacji szkoły - i tej "poprawnej politycznie" i tej katolicko-narodowej. Ale zarzut, iż Giertych się nie nadaje, bo na szkole się nie zna, jest z założenia chybiony, zwłaszcza że akurat na szkole choć trochę zna się prawie każdy. Minister nie musi (podkr. moje) się znać dogłębnie na problematyce tego resortu. Od tego ma ekspertów." ("Rzeczpospolita" 10.05.06). Brzmi to jak żywcem przepisany monolog Jerzego Dobrowolskiego z filmu Barei. Ale ja w tej łaskawości dla ignorancji poszedłbym dalej: Eksperci też nie muszą znać się na niczym, bo zwykle są to synekury obsadzane przez (chwilowo bezrobotnych) krewnych i partyjnych kolegów. Od tego są dyrektorzy szkół. Chociaż...? Oni też -zawaleni administracyjną robotą-znać się nie muszą. Od tego są nauczyciele. Jak zwykle wszystko na nauczycieli. Oni znać się muszą? Akurat! Za te pieniądze to nie chcą znać nawet Romana Giertycha. Od tego są rodzice. I tak narodził się program reformy szkolnictwa z wiodącym leitmotivem o wychowawczej roli rodziny. (Tak na marginesie, muszę dodać, że miłościwy nasz pan prezes, kocha nasze pociechy. Gdyby tak nie było, to zamiast Giertycha, ministrem zostałby Henryk Urban - członek Rady Politycznej PiS - którego zachowanie jednak nie licuje z tym stanowiskiem, gdyż słysząc słowo: szkoła, momentalnie ściąga pasek ze spodni: "Będę zabiegał o stworzenie przepisów umożliwiających powrót kar cielesnych". "Gazeta Wyborcza" 9.05.06).

Niestety, tonizujący inteligenckie histerie ton artykułu B. Lufta, nie wszystkich malkontentów zdaje się przekonywać. Tuż obok bowiem, zamieszczono list czytelnika "Rzeczpospolitej", który wybrzydza na brak kompetencji młodego ministra gospodarki morskiej. Odpowiadam w imieniu B. Lufta: Drogi panie! To, że ministrowi mylą się okręty ze statkami, o niczym jeszcze nie świadczy. On znać się nie musi. Od tego ma ekspertów. Zresztą, każdy kto w młodości zbierał muszelki, zwiedzał ORP "Błyskawica" i jada szproty w oleju - zna się na morzu. Poza tym, już sam fakt, iż stawił się na konferencję prasową, świadczy, że odwagę ma jak stary wilk morski.

Nie żądajmy jednak takiej brawury od słabej kobiety. "Nowa minister pracy Anna Kalata z Samoobrony nie przyszła wczoraj na posiedzenie Sejmowej Komisji Pracy (...) "Dziennikowi" pani minister powiedziała z rozbrajającą szczerością, że nie zdążyła się zapoznać z problematyką, którą miała omawiać...("Dziennik" 11.05.06).

O wiele większym sprytem wykazała się inna nowa minister Anna Fotyga. MSZ, to ministerstwo gdzie łatwo o gafę, dlatego też p. Fotyga postanowiła nie ujawniać się do czasu, aż na świecie nie zapanuje powszechny pokój, zgoda i dobrobyt. Ani jej samej, ani tym bardziej jej poglądów nie zna nikt. Nic nie wie Bronisław Komorowski. Nic nie wie prof. Władysław Bartoszewski. Ba, nawet "Wyborcza" zamiast zdjęcia Anny Fotygi wydrukowała zdjęcie Dalii Grybauskaite, komisarza UE. Uczciwie przyznajmy; to pierwszy znaczący sukces pani minister. Kto wie czy nie ostatni?

Ponieważ nasi politycy tak chętnie odwołują się do tradycji II Rzeczpospolitej, proponuję obowiązkowe projekcje filmu Juliusza Gardana z 1937 roku "Pani minister tańczy". Skończyła się właśnie kolejna edycja popularnego programu "Taniec z gwiazdami" A nas - z naszymi ministerialnymi gwiazdami - zdaje się dopiero czeka, niejedna wściekła polka.

Jerzy Parzniewski

Autorzy: Jerzy Parzniewski, Rys. Marek Rojek