Faul prawego łącznika Kutza

A tak miało być przyjemnie. Zima miała być nasza. Małysz miał lądować gdzieś za widnokręgiem. Siatkarki miały załatwić formalności paszportowe na wyjazd do Aten... I ja się pytam, co z tego zostało? Nie wspominam już nawet o tym, że Agata Wróbel nie może ponieść wiaderka z węglem, pływacy tylko cudem nie potopili się na krótkim basenie, nasze dwie koszykarskie gwiazdy w NBA zagrały łącznie 3 minuty 14 sekund, a Niedzielana sprzedano nie dość, że do Holandii (gdzie z pewnością dokonają aborcji i eutanazji na jego talencie), to jeszcze do klubu, którego nazwy żaden przyzwoity Polak - a zwłaszcza sprawozdawca sportowy - wymówić nie potrafi.

Wszystko to martwi mnie niesłychanie, ale nie chodzi tylko o zawiedzione nadzieje kibica. Ja mam powód do nerwów dodatkowy, bo ja cierpię na kompleks Katona. Kim był Katon Starszy zwany Cenzorem, tego czytelnikom "Gazety Uniwersyteckiej UŚ" przypominać nie muszę.

Rys. Marek Rojek
Gdyby jednak numer ten dostał się w ręce (akurat wolne od łańcucha, siekiery, petardy) prawdziwego kibola, to dla pewności przypominam, że ów Katon nie jest kolejnym asem w rękawie Janasa, a tym bardziej nowym nabytkiem Wisły sprowadzonym z Górala Żywiec.

Co więc Katon ma wspólnego ze sportem i kompleksami? Już wyjaśniam. W rzymskim senacie, każdy oratorski popis tego wielkiego erudyty musiał wywoływać niesłychane napięcie, przechodzące w zbiorową histerię słuchaczy. Kiedy Katon przemawiał, senatorowie - bez względu na polityczne podziały - zaczynali nerwowo obgryzać paznokcie, przydeptywać sandały i ostentacyjnie spluwać mrucząc pod nosem: "Powiedz! Powiedz to wreszcie do cholery!" A Katon nic. Ironicznie tylko się uśmiechał, a to sobie togę podkasał, a to listek bobkowy z wieńca skubnął, a to łyczek słynnego Falernum upił i nic. Kiedy zdesperowani senatorowie rozpoczynali zakłady (najniższa stawka: 4 asy czyli 1 sesterc) o to, że tym razem nie powie, a co mniej odporni wychodzili, by sobie otworzyć żyły, Katon z udawanym roztargnieniem pocierał brwi mamrocząc pod nosem: "...co to ja jeszcze miałem na koniec powiedzieć... Aha! ...poza tym uważam, że Kartaginę należy zniszczyć". Westchnienie ulgi uwolnione z senatorskich piersi mogłoby niczym obuchem zwalić z nóg nawet świętego byka Apisa - oczywiście, gdyby nie zakaz importu wołowiny z Egiptu spowodowany wiadomą chorobą. Teraz senatorowie mogli wreszcie spokojnie zająć się planowaniem kolejnych podbojów, przyznawaniem boskich tytułów cezarowi i nowymi podwyżkami cen na niewolników sprowadzanych z barbaricum.

I ja, Drodzy Czytelnicy, mam ten sam problem, co Rzymianie ze swoim senatorem. "Mój" senator, to Kazimierz Kutz. Czytając bądź słuchając Kutza, zawsze wpadam w nerwowy nastrój, objawiający się brakiem odpowiedniego skupienia - jakże niezbędnego do zrozumienia wypowiadanych przez reżysera myśli. Dlaczego? Otóż wiem, że przy każdej sprzyjającej (a dla Kutza każda jest sprzyjająca) okazji oberwie się Zagłębiu, choćby rzecz dotyczyła nieudanego lądowania na Marsie (Mars czerwony podobnie jak Sosnowiec, dlatego się nie udało) czy krachu służby zdrowia (wiadomo kto zainfekował Śląsk komunizmem).

Nic więc dziwnego, że z prawdziwą zgrozą zacząłem czytać w świątecznej "Gazecie Wyborczej" (24-26.12.03., s. 42-43) sążnisty wywiad z reżyserem. Perfidia tego tekstu polegała na tym, iż przez całą kolumnę przebijałem się przez Kutzowe sportowe memuary targany niepewnością; dowali tym razem, czy nie dowali? Dowalił! Ale jak?! Niestety, muszę to z prawdziwą przykrością powiedzieć: Kutz w tym sezonie też bez formy. Przykład? Proszę bardzo. O tym, że piłka nożna jest najpopularniejszą dyscypliną sportową na świecie wiedzą wszyscy; od mieszkańców Krasnojarska poczynając, a na Wyspach Triobrianda kończąc. Ponoć wie o tym nawet paru Amerykanów, choć akurat w to za bardzo nie wierzę. Przy takiej organizacji jaką jest FIFA to nawet ONZ wygląda jak szopienicki bar Hutnik tuż przed plajtą. Na całym świecie gra się w piłkę dla przyjemności, pieniędzy, prestiżu, zdrowia i Bóg wie jeszcze z jakich innych powodów. Dlaczego w piłkę gra się w Sosnowcu i dlaczego powstało Zagłębie Sosnowiec? Dla Kutza sprawa jest oczywista: Żeby zrobić na złość Ślązakom! Proste. Dlaczego piłkarze Zagłębia (w latach 60. w kadrze narodowej było ich zawsze 4. lub nawet 5.) wygrywali od czasu do czasu jakiś mecz? Dlatego, że niektóre śląskie kluby, chcąc zrobić Gierkowi przyjemność, przegrywały z Zagłębiem. Co się stało, kiedy Gierek przeszedł do Warszawy? Grudzień (...) wzywał sędziów żeby ustalić wynik.

Po prostu nie wypada, żeby ktoś taki jak Kazimierz Kutz używał argumentów, którymi karmiły się dziennikarskie sępy, kiedy to w 1990 roku Zagłębie faktycznie przestało istnieć. Wówczas ci miłośnicy padliny rozpostarli skrzydła, udając orły dziennikarstwa sportowego i upewniwszy się wcześniej, że Gierek już nie wróci, używali sobie ile wlezie na tym klubie. Co ciekawe, nie robili tego powodowani nienawiścią (to zostawmy już Kutzowi) do Zagłębia, ale potrzebą oczyszczenia swoich faworytów z tych wszystkich świństw, przewałów, przekrętów, w których sami uczestniczyli. Wiadomo powszechnie, jak funkcjonowały kluby wojskowe i milicyjne z Legią na czele. Uproszczony transfer polegał na wysłaniu karty powołania i wezwaniu poborowego do gry w drużynie. Z drugiej strony wiadomo również, że w Górniku Zabrze zawodnicy mogli swobodnie odpalać sobie od tych kart cigarety - byli nie do ruszenia. Sam pamiętam mecz Zagłębia z Górnikiem, a był to półfinał Pucharu Polski, kiedy wszystkim powszechnie było wiadomo, że to drużyna z Zabrza musi wygrać ten mecz, jako że była to jej jedyna szansa na występy w europejskich pucharach. Wiedzieli wszyscy, a najlepiej sędzia meczu. Na trybunie honorowej siedział Gierek (widziałem na własne oczy, bo stałem obok, jako że miejsc siedzących dawno już nie było), a na boisku królował sędzia, przy którego sztuczkach nawet słynny Houdini wyszedłby na szulera. Grubo ponad 20 tysięcy ludzi życzyło sędziemu z całego serca długiego zgonu w męczarniach i nadaremnie wypatrywało gromu z jasnego nieba. Niestety, mimo iż Zagłębie rozegrało jedno ze wspanialszych spotkań w swej historii, mecz musiało przegrać (1:2). Jedyną pociechą dla kibiców był widok sędziego, który plącząc się w nogawkach wkładanych na szybko spodni wskakiwał do podstawionej na bieżnię (!!) boiska czarnej Wołgi (polecam uwadze prof. Czubali). I gdzież ten parasol ochronny Najważniejszego Widza i Kibica Zagłębia? A może wicie, zwyciężyła ta gospodarska troska, bo to wicie towarzysze, ten Górnik pokazał później na co nasz region stać... Słuchać hadko panie Kazimierzu? Zagłębie - rzekomy pupilek i oczko w głowie wszystkich wojewódzkich nababów, nigdy nie zdobyło mistrzowskiego tytułu, tułało się zawsze w środku, a najczęściej pod koniec tabeli. Wreszcie padło, ku niewysłowionej radości "wiecznie pokrzywdzonych" przezeń śląskich klubów, które zamiast zatańczyć na trupie ciemiężcy same ledwie dyszą.

Ale poczekajcie jeszcze parę lat (może papież wierzyć w Cracovię, mogę i ja w Zagłębie), a znad sąsiadujących z Szopienicami "stawików" będzie się niósł gromki śpiew: "Zagłębie, gołębie, sosnowieckie psy" - to głos Kazimierza Kutza obwieści Śląskowi zdobycie przez nas tytułu Mistrza Polski. A potem nam znowu dowali.