ZA OCEANEM I W POLSCE

Ewa M. Thompson, profesor slawistyki na Uniwersytecie Rice w Houston, gościła 10 grudnia w przyjaznych murach Wydziału Filologicznego na zaproszenie jego Dziekana dra hab. Piotra Wilczka. Staraniem Wydawnictwa Uniwersytetu Śląskiego ukazało się bowiem pierwsze tłumaczenie jej angielskojęzycznej publikacji, wydanej w Bostonie w 1979 roku, a poświęconej osobie i twórczości Witolda Gombrowicza. Podczas wizyty w Polsce towarzyszył Ewie Thompson mąż - James R. Thompson, profesor na Wydziale Statystyki Uniwersytetu Rice. Poniżej prezentujemy zapis krótkiej rozmowy z obojgiem Szacownych Gości, która miała miejsce tuż po spotkaniu z JM Rektorem UŚ prof. Januszem Janeczkiem.

Prof. Ewa M. Thompson prezentuje w sali Rady Wydziału Filologicznego wykład zatytułowany: O „Dzienniku” Gombrowicza: tomizm, postmodernizm, tożsamość narodowa.
Prof. Ewa M. Thompson prezentuje
w sali Rady Wydziału Filologicznego
wykład zatytułowany: O „Dzienniku”
Gombrowicza: tomizm, postmodernizm,
tożsamość narodowa.

Pani książka Witold Gombrowicz jest częścią serii publikacji, które mają za zadnie przybliżyć amerykańskiemu czytelnikowi - wykształconemu, choć niekoniecznie specjaliście - twórców i dzieł literatury światowej, czy tak?

EWA M. THOMPSON: Tu wprowadziłabym pewną poprawkę: tak, prawda, że jest to seria dla nie-specjalistów, jednak mimo wszystko dość wymagająca, przeznaczona raczej dla osób, które są kształcone w humanistyce. Tego typu wydawnictw nie bierze do ręki przeciętny pracownik pocztowy, to jednak seria dla ludzi uniwersytetu, może jeszcze dla wyższych klas szkół średnich. Pod tym względem Polska stoi nieco wyżej, tutaj można spotkać inżynierów, którzy przeczytają taką książkę i... przeczytają Gombrowicza. Natomiast w Stanach - co muszę przyznać z przykrością - panuje tak duża specjalizacja, że wśród przedstawicieli nauk ścisłych większość po literaturę piękną nie sięga, mój mąż - miłośnik i badacz historii - jest tutaj chlubnym wyjątkiem.

Chciałabym zapytać o rygory, jakimi ta seria się rządzi. Czy podjęcie w opracowaniu tematyki kobiecej, mniejszości narodowych, wyznaniowych - to był Pani autorski wybór, czy też wymogi rynku i politycznej poprawności?

E. M. THOMPSON: Zdecydowanie to drugie; bez wątpienia jest również, że gdybym pisała tę książkę dzisiaj, dla współczesnego rynku amerykańskiego, byłoby tam jeszcze więcej o kobietach, a w związku z tym, że wydałam niedawno książkę o postkolonializmie - nie omieszkałabym zwrócić bacznej uwagi na to, jak rzecz się ma u Gombrowicza. Sama seria ma być jedynie przystępnym wprowadzeniem do twórczości pisarza.

A co dodałaby Pani do tej książki, albo odjęła, tworząc ją od nowa teraz, po dwudziestukilku latach?

E. M. THOMPSON: Pewnie bym się nie podjęła pisania takiej... popularyzatorskiej książki, za trudne byłoby to dla mnie teraz. To jest wielki paradoks. Pisałabym pewnie więcej o filozofii, bo jak tłumaczę we wstępie do polskiego wydania: Gombrowicz nie jest filozofem, ale filozofię czytał jako prawdziwy amator. To jego filozofujące pisanie, np. o Heideggerze, jest popisem czystej amatorszczyzny, ale taki właśnie człowiek powinien być! Nikt nie musi być od razu specjalistą od Heideggera, chce być tylko mniej więcej zorientowany. Pisałabym też więcej o historii, choć tego w Polsce podobno robić nie wolno.

Ten wydawniczy rygor, któremu musiałam sprostać, jest też dobrą szkołą dyscypliny.

Moja ciekawość dotyczy również różnic w systemie akademickim, sposobie funkcjonowania uczelni wyższych za oceanem i w Polsce. Obydwoje Państwo często tu bywają, współpracując z wieloma naszymi uczelniami wyższymi.

E. M. THOMPSON: Pozwolę sobie przytoczyć zdanie jednego z moich polskich przyjaciół: w Polsce trudno jest zostać profesorem, ale łatwo nim być. W Stanach Zjednoczonych jest odwrotnie - łatwo zostać profesorem, ale bardzo trudno się na tej pozycji utrzymać, nawet jeśli się ma stałe zatrudnienie. Człowiek zawsze ma się na baczności - jeżeli studenci nie ocenią mnie dobrze, bo każdy z nas jest co semestr oceniany, jeśli nie piszemy, nie umacniamy swej pozycji w świecie nauki, to nam życie tak administracja unieprzyjemni, że trudno będzie wytrwać, choć nikt nas siłą nie wyrzuci. Ważne jest też poczucie własnej godności - jeśli dadzą nam do zrozumienia, że jesteśmy do niczego, trudno jest to znosić. Natomiast tutaj, jak mi się wydaje, człowiek zostaje profesorem, i nosi ten tytuł jak honor czy laur na głowie już przez całe życie.

JAMES R. THOMPSON: Jest też druga strona medalu. W Stanach uniwersytety są dużo bardziej upolitycznione, w sensie lansowanej przez państwo "poprawności". Zbyt wielu jest tzw. profesorów, którzy w rzeczywistości nimi nie są, ale reprezentują różnorakie fundacje, często nie bardzo związane z rzeczywistością. Wymagane jest bezwarunkowo posiadanie jednostki zajmującej się gender studies, choć często po prostu nie ma studentów, którzy chcieliby się w tym kierunku kształcić. Ale to nieważne, administracja wymusza sztuczne podtrzymywanie przy życiu tego kierunku kształcenia, musza się znaleźć chętni. To nie jedyny przykład. W Polsce na szczęście nie spotkałem się jeszcze z tego rodzaju deformacją, tutaj uczelnie wyższe nie osiągnęły jeszcze tego niezdrowego poziomu postmodernizmu, jak w Stanach (co się odnosi głównie do nauk humanistycznych, w tym również do prawa, nawet architektury). Dla mnie samego zresztą Polska jest ważna ze właśnie względu na swoje uwikłania historyczne. Bardzo mi przykro, ale właśnie taki jest główny powód moich zainteresowań tą częścią świata [dodane z szerokim uśmiechem - dop. K. B.].

Podejmę znowu drażliwy temat jakości kształcenia i kontroli tej jakości. Jakość zwykle nie lubi być kontrolowana.

E. M. THOMPSON: Nie mamy tak rozbudowanej kontroli jakości co poprawności politycznej. To zależy, z jakiego punktu widzenia patrzę: kiedy jestem w Polsce - mam wrażenie, że tu przydałaby się taka studencka ankieta, choć oczywiście w pewnym sensie upokarza profesora, niezależnie od zakresu jego kompetencji i rangi w świecie nauki. Trudno, trzeba uśmiechnąć się do studentów i rozdać kartki do wypełnienia. Najgorsze jest jednak, że wyniki nie zawsze są używane przez administrację do tych celów, do których miały służyć. Jeśli wykładowca nie jest lubiany przez administrację a dodatkowo zbierze złe oceny u studentów - wtedy staje przed realnym zagrożeniem utraty pracy, co się u nas zdarzało. W przeciwnym wypadku studenckie oceny nie są decydujące. Czasem wygrywa polityczna poprawność, czasem - niestety - układy osobiste.

Rozumiem już jakie są najważniejszy problemy uczelni amerykańskich, co krępuje swobodny rozwój nauki, ale czy uniwersytety w Polsce nie są z kolei nazbyt konserwatywne, powolne w odpowiadaniu na szybko zmieniająca się rzeczywistość?

E. M. THOMPSON: Zdecydowanie tak, tak jest! Są za mało operatywne, za bardzo skoncentrowane na sobie! Dotyczy to zarówno instytucji, jak i ludzi, jej pracowników. Symptomatyczne, że na wykładach w Polsce spotykam się zazwyczaj z pytaniami, które są właściwie samoistnymi przemówieniami. Polacy lubią słuchać siebie samych, szczególnie na różnych publicznych forach, czego nie można robić w Stanach. Gościliśmy niedawno w Houston pewnego wybitnego znawcę sztuki, który był jednym z gości zaproszonych na otwarcie prestiżowej wystawy - pełna gala, dyplomaci, profesorowie - jego wykład miał być clue wieczoru - tymczasem z trudem udało się wytrzymać ten niezrozumiały bełkot! Na widowni było ok. 300 osób, on mówił przez godzinę, my wyszliśmy po dziesięciu minutach, do końca wytrzymało tylko ok. 25% zebranych. Na otwarciu tej samej wystawy w innym miejscu znawca wypowiadał się blisko dwie godziny! To skandal, żeby ktoś taki zajmował wysokie stanowisko, to się w Stanach nie zdarza, żeby osoba publiczna miała tyle pogardy dla słuchaczy oraz reprezentowała tak rażącą nieumiejętność skonstruowania wykładu! Podobne zjawisko napotykam w niektórych polskich książkach, które czytam. Przecież pisanie to działalność twórcza, a nie tylko przytaczanie faktów, z tego trzeba coś skomponować! Książka to nie tylko zbiór informacji spiętych w całość sztywną okładką. Częstokroć publikacja jest ważna, wiele fragmentów w niej nowych, odkrywczych - ale całość podana w zupełnie niestrawnej formie, to nie książka, ale notatki do książki. Polscy wydawcy są tak beztroscy! W Stanach copy editor w pewnym sensie jest ważniejszy od autora.