Dziecięca choroba

W ramach obowiązku zacieśniania rodzinnych więzi, córka łaskawie zabrała nas - czyli żonę i mnie - do kina, na drugą część Harry`ego Pottera. "Łaskawie", bo w tym wieku (15 lat) dzieci chętnie pokazują się z rodzicami jedynie przy kasie w supermarkecie. Wielkoduszność mojej córki może tłumaczyć tylko wybitnie rodzinna atmosfera okresu świątecznego, oraz fakt, że do kina trzeba było czymś dojechać. Na trzecią część Harry`ego nie mam raczej już co liczyć, chyba że znowu wypadną jakieś święta, lub uda mi się "na wydrę" podłączyć do grupy małolatów. Święta, to okres wyjątkowy, kiedy wszyscy trochę dziecinniejemy, i nawet politycy przemawiają wtedy ludzkim głosem. Rozmarza nas widok choinki, wracają wspomnienia, miękną serca... A zdarza się, że i najgorszy bandzior, jeśli musi już kogoś - raz na tydzień - zarżnąć, to poprzestaje jedynie na karpiu. Niestety, okres ten trwa krótko, choć niektórzy dokonują urlopowej ekwilibrystyki, by przedłużyć sobie ów nastrój do Trzech Króli.

Jest jednak pewien typ ludzi, którzy wbrew obowiązującym konwencjom postanowili - niczym bohater "Blaszanego bębenka" - zatrzymać w sobie tę dziecięcą umiejętność postrzegania świata i, na przekór prawom natury, nie gorzknieć, nie gnuśnieć i tetryczeć, ale doskonalić się w wyszukiwaniu drobnych radości, dla innych niezrozumiałych czy wręcz śmiesznych. Takim człowiekiem był Henryk Tomaszewski - zmarły przed dwoma laty - wybitny twórca teatralny, założyciel Wrocławskiego Teatru Pantomimy. Dawno temu, aż wstyd powiedzieć jak dawno, kiedy byłem niewiele starszy niż obecnie moja córka, miałem szczęście obejrzeć w tym to teatrze "Menażerię cesarzowej Filissy". O ile dobrze pamiętam; mój ówczesny podziw dla Tomaszewskiego walczył z uznaniem dla siebie samego. Nie padło wszak ani jedno słowo - a ja wszystko zrozumiałem! Tak rodzi się fałszywe mniemanie o własnym geniuszu. Dopiero jednak teraz, przed paroma tygodniami, poznałem całkiem inną pasję tego wybitnego artysty. "Gazeta Wyborcza" (24-26.12.02) opublikowała tekst Marii Dębicz, będący zapisem niecodziennego spotkania dwóch sędziwych twórców: Tadeusza Różewicza i właśnie Henryka Tomaszewskiego. W styczniu 1995 roku, panowie ci spotkali się w Muzeum Zabawek w Karpaczu. W muzeum, które jest efektem kolekcjonerskich namiętności Tomaszewskiego. Przez wiele lat - jeśli nie w tajemnicy - to przynajmniej bez specjalnego obnoszenia się ze swym hobby, Tomaszewski zbierał zabawki: lalki, szopki, domki, wozy strażackie... Jednym słowem; wszystkie skarby dziecięcego świata. Czy to przystoi poważnemu twórcy? Takie pytanie, choć niestety już poniewczasie, mogą zadać ci, którzy mylą bezinteresowną pasję z zapobiegliwą lokatą kapitału pod pozorem często snobistycznych, a często wręcz fałszywych, artystycznych zamiłowań. Podobne rozczarowanie było nieobce tytułowemu bohaterowi powieści Anatola France`a "Zbrodnia Sylwestra Bonnard". On też nie mógł ukryć zawodu, gdy dowiedział się od księżnej Trepow, iż podróżuje z mężem po Sycylii, bynajmniej nie w poszukiwaniu rzeźb, waz, medali i innych cennych starożytności, ale... zapałczanych etykiet! A przecież kolekcjonerstwo, to nic innego jak nie wyleczona do końca dziecięca choroba. Jak jakaś pozostałość po szkarlatynie, odrze, kokluszu, ni stąd, ni zowąd atakuje nas w wieku dojrzałym. Tymi samymi zasadami kieruje się 6 letni Jasio, zbierając torebki po budyniu, i spadkobiercy Salomona Guggenheima, wykupując dzieła Lichtensteina czy Warhola. I choć obie te kolekcje dzieli przepaść jaka tylko może dzielić śmietnik od fortuny, to Jasiowi i kustoszowi nowojorskiego muzeum tak samo drżą ręce, gdy wpadnie w nie upragniony rarytas.

Tomasz Niewodniczański, kolekcjoner map, który lwią część tych unikatowych zbiorów podarował Ossolineum i Uniwersytetowi Szczecińskiemu, tak mówi o swojej namiętności: Zawsze wydawałem więcej niż zarabiałem, ale liczy się przede wszystkim praca, pieniądze są mniej ważne. Można stworzyć wybitny zbiór mając bardzo mało pieniędzy.(...) Ważne jest dla mnie poszukiwanie, analizowanie wartości historycznej lub artystycznej. Liczy się też zmysłowa przyjemność. ("Rzeczpospolita" 26.11.02).

Pamiętajmy jednak że mamy do czynienia z chorobą, dziecięcą, bo dziecięcą, ale mogącą mieć całkiem nieoczekiwany przebieg. Małgorzata Baranowska (poetka, krytyk i historyk literatury, adiunkt w Instytucie Badań Literackich, filokartystka) ostrzega: Kolekcja ma to do siebie, że musi jeść. Ona nie może sobie siedzieć i się nie ruszać. ("Polityka" 21-28.12.02). Miła zabawka, słabostka służąca do zabicia czasu zamienia się nagle w biblijnego Lewiatana o gargantuicznym apetycie, którego ofiarami w pierwszym rzędzie padają członkowie najbliższej rodziny. Janusz Sowiński, autor wydanej w 1977 roku przez Ossolineum książki "Wędrówki przedmiotów", przytacza szereg zatrważających przykładów, kiedy ta metaforycznie rozumiana "choroba" staje się chorobą sensu stricto. Don Vicente, księgarz z Barcelony, morduje właścicieli rzadkich egzemplarzy, by przejąć ich księgozbiory. Kardynał Mazzarini dokonuje licznych malwersacji (i oszukuje przy tym w kartach), żeby kupić ulubione obrazy. Eufrozyna Thevenin, posiadaczka bezcennej kolekcji dzieł sztuki, z zazdrości by nie wpadła ona w obce ręce, sama niszczy swoje zbiory.

Drodzy rodzice, patrzący teraz z niepokojem na swe pociechy, układające obrazki znalezione w paczkach chipsów. Nie martwcie się. Nie zawsze kolekcjonerstwo musi kończyć się chorobą psychiczną. Ba! Zdarza się nawet, że pewne niewinne dewiacje kolekcjonerstwu wielce służą. Ryszard Kapuściński w "Szachinszachu" podaje taki oto budujący przykład: Szach Naser-ed-Din tak zadłużył się w burdelach paryskich, że aby wykupić się i wrócić do ojczyzny sprzedał Francuzom prawa na poszukiwania archeologiczne i wywóz znalezionych starożytności.

Jesteśmy tylko epizodem w życiu przedmiotów - mawiał Franciszek Starowieyski - sam gorliwy kolekcjoner. Po "Menażerii cesarzowej Filissy" pozostało mi niejasne wspomnienie wielkiego spektaklu. Za kilkadziesiąt lat nie będzie już nikogo kto widział "na żywo": "Labirynt", "Suknię" czy "Odejście Fausta". Kto doznawał wzruszeń i uniesień na "Gilgameszu" i "Przyjeżdżam jutro". Kto (tak jak ja) odnosił wrażenia nie tylko artystyczne patrząc na Danutę Kisiel-Drzewińską. Za to w Karpaczu nadal drwiąco uśmiechać się będą - dumne ze swej cukierkowatej naiwnej urody - lalki Pana Tomaszewskiego. Utrwalą o Nim pamięć lepiej niż potrafimy to zrobić my żywi. I niestraszne im: bezrobocie, terroryzm, recesja... A zresztą - od czegóż jest tam cała armia ołowianych żołnierzyków ?