Trzeci dzień uroczystości nadania imienia Krzysztofa Kieślowskiego Wydziałowi RTV Uniwersytetu Śląskiego

W ostatni dzień przeglądu obejrzeliśmy na początek klasyk krótkiej formy dokumentu, jakim jest film „Gadające głowy” (1980). Siła tego utworu tkwi w prostocie jest bowiem zapisem sondy, jaką przeprowadził Kieślowski wśród ludzi, od tych urodzonych w 1979 (mających niecały rok) do stuletniej staruszki. Wszystkim uczestnikom reżyser zadawał fundamentalne pytania: Kim jestem i co chciałbym robić? Ich odpowiedzi nakreśliły portret społeczeństwa lat siedemdziesiątych.

Od lewej: Piotr Łazarkiewicz. Andrzej Titkow, Krzysztof Wierzbicki, Magdalena Łazarkiewicz Foto: Ł. Adamczyk
Od lewej: Piotr Łazarkiewicz. Andrzej Titkow,
Krzysztof Wierzbicki, Magdalena Łazarkiewicz
Foto: Ł. Adamczyk

Przed kolejnym filmem słynny krytyk filmowy Tadeusz Sobolewski opowiedział, jak wygląda praca na planie filmowym, sam bowiem miał okazję przebywać parę dni przy realizacji trzeciej części francuskiego tryptyku Kieślowskiego. Bardzo ciekawie opowiedział o metodzie pracy i stosunku reżysera do swoich współpracowników. Po tym nietypowym słowie wstępnym mogliśmy obejrzeć ostatni obraz artysty. Po projekcji „Czerwonego” można było spotkać się z twórcami filmowymi, którzy zetknęli się w pewnym momencie swej kariery z Kieślowskim. Poniższy tekst jest wyborem wypowiedzi - wspomnień tych reżyserów. Całość komponuje się w portret nakreślony z trzech perspektyw: kolegi ze studiów - tak, bowiem wspomina Kieślowskiego - Andrzej Titkow, dokumentalisty tworzącego w tym samym czasie - Marcel Łoziński, oraz uczniów – studentów Piotra i Magdaleny Łazarkiewiczów.

W drodze do Teatru Śląskiego (Tadeusz Sobolewski, Maria Kieślowska. Z tyłu Marcel Łoziński i Maria Zmarz-Koczanowicz) Foto: M. Kubik
W drodze do Teatru Śląskiego (Tadeusz Sobolewski,
Maria Kieślowska. Z tyłu Marcel Łoziński
i Maria Zmarz-Koczanowicz)
Foto: M. Kubik


Przyjaciel

Andrzej Titkow: Krzysztofa poznałem właściwie w momencie zdawania przez nas egzaminu wstępnego na studia. Zapamiętałem go od razu, gdyż był bardzo wyrazistą postacią. W dziwny sposób objawił swoją radość, w momencie, kiedy dowiedział się, że został przyjęty. Pamiętam, że zrzucił okulary i zdeptał je dosyć zapalczywie. Boję się takiego dorabiania ideologii po latach, a minęło ich już 37... Będę więc opowiadał tylko to, czego jestem pewien(...) Co robiliśmy podczas studiów? Wszystko - studiowaliśmy, oglądaliśmy, bez przerwy filmy i ciągle o tych filmach rozmawialiśmy. Krzysztof był człowiekiem, który mi bardzo imponował i któremu bardzo wiele zawdzięczałem w tamtym okresie np. niezależnie od tego, że cały dzień siedzieliśmy w szkole filmowej i oglądaliśmy filmy, to jeszcze potem chodziliśmy do kina w mieście.

Od lewej: Maria Zmarz-Koczanowicz, Marcel Łoziński, Tadeusz Sobolewski Foto: Ł. Adamczyk
Od lewej: Maria Zmarz-Koczanowicz, Marcel Łoziński, Tadeusz Sobolewski
Foto: Ł. Adamczyk

To było zabójcze, czasami mieliśmy taki nieformalny obowiązek oglądania polskich filmów i oceniania ich. W jakimś sensie on to narzucił. Oceny te zawieszaliśmy na gazetce ściennej w naszym mieszkaniu na poddaszu. I można sobie wyobrazić, jakie te stopnie były - druzgocące strasznie. Ale mało tego stawialiśmy też stopnie reżyserom. Punktacja była specjalnie przez niego wymyślona i polegała ona na degradacji zawodowej. Najniższa ocena to był robotnik placowy, potem był m.in. reżyser, a najwyższą formą było: pomnik. Nie przypominam sobie, żeby ktoś na ten pomnik u nas zasłużył, natomiast robotników placowych było sporo. Często też w ramach odwetu byli to nasi wykładowcy np. Wanda Jakubowska.

Maria Kieślowska i Marcel Łoziński przed kinem 'Światowid' (Katowice 28.04.2001 r.) Foto: Ł. Adamczyk
Maria Kieślowska i Marcel Łoziński
przed kinem "Światowid"(Katowice 28.04.2001 r.)
Foto: Ł. Adamczyk


Dokumentalista

Marcel Łoziński: Krzysztof był człowiekiem, który w momencie, gdy dzisiejsi realizatorzy telewizyjni włączają kamerę, bo pojawia się jakaś łza - kamerę oczywiście wyłączał. On twierdził, że są pewne granice, których przekroczyć nie wolno. Jeżeli chciał robić filmy psychologiczne, mówiące coś ważnego o człowieku, to jak wiele razy powtarzał wolał pokazać krajobraz niż płaczącego człowieka. Część dokumentalistów w tym również ja uważa, że w porównaniu z tym, co może przynieść mi rzeczywistość - przypadek, pan Bóg, opatrzność w dokumencie jest o wiele ciekawsze niż może wymyślić moja wyobraźnia. Natomiast myślę, że u Krzysztofa było inaczej - on nie mieścił się w ramach dokumentu, które Go ograniczały. On miał dużo większą wyobraźnię, miał dużo bardziej skomplikowane rzeczy do powiedzenia niż np. ja. Krzysztof odszedł do kompletnej fabuły. ponieważ na dobrą sprawę myśli, emocje i uczucia zawarte w „Dekalogu", „Podwójnym życiu Weroniki" czy „Trzech kolorach" nie byłyby możliwe do pokazania w filmie dokumentalnym.

Od lewej: Maria Kieślowska, Tadeusz Sobolewski, Maria Zmarz-Koczanowicz Foto: Ł. Adamczyk
Od lewej: Maria Kieślowska, Tadeusz Sobolewski,
Maria Zmarz-Koczanowicz
Foto: Ł. Adamczyk


Nauczyciel

Piotr Łazarkiewicz: Zetknięcie z Kieślowskim dla nas, studentów szkoły katowickie,j było jak złapanie Pana Boga za nogi. Dlatego, bo gdy dostaliśmy się do szkoły (rok 1978-przyp. red.), to ten pierwszy rok był taki nieokreślony. Ta szkoła powstała, ale nie do końca było jasne, czym ona będzie. W dodatku na szkole ciążyła opinia, że jest to szkoła dla janczarów ówczesnego krwawego prezesa telewizji Szczepańskiego. W praktyce wyglądało to tak, że mieliśmy na pierwszym roku zajęcia głownie z reżyserami telewizyjnymi, tymczasem mało było ludzi o wyraźnych osobowościach. To m.in. doprowadziło do tego, że na moim roku napisaliśmy list otwarty, domagając się tego, żeby do szkoły przyjechali prawdziwi fachowcy filmowi. Zrobiło się z tego duże zamieszanie i po wakacjach kiedy przyjechaliśmy na zajęcia nowym dziekanem był prof. Zajicek i mieliśmy nowych wykładowców, w tym Kieślowskiego. Było to wielki zwycięstwo.

Kieślowski rozpoczął swoją działalność od tego, że zobaczył nasze wszystkie filmy, które robiliśmy na pierwszym roku. I mój film, który przed wakacjami został oceniony jako bardzo słaby - został oceniony przez Kieślowskiego bardzo wysoko. Myślę też, że musiał sam sobie wymyślać jak uczyć, bo nie miał wcześniej doświadczenia pedagogicznego. Były to, więc niezwykle intensywne spotkania pełne emocji, na których mówiliśmy o życiu i o warsztacie w bardzo szczegółowy sposób. Kieślowski miał po prostu charyzmę, wszyscy (studenci RTV) kochaliśmy go. Zawsze w jakichś kłótniach, wymianach zdań miał ogromny autorytet.W dodatku to było tak, że mieliśmy wielokrotnie okazję przyglądać się temu, w jaki sposób on sam pracuje. Myślę, że bardzo skutecznie potrafił odrzeć nas i to natychmiast na początku, z wszystkich takich myśli, które mieliśmy ciesząc się ze statusu studenta szkoły filmowej - chodzi o ten cały blichtr i chęć robienia forsy. Gdyby nie Kieślowski byłbym zupełnie innym człowiekiem - inaczej bym myślał o ludziach i inaczej patrzyłbym na świat.

Magdalena Łazarkiewicz: Strasznie jest to trudne i niewdzięczne zadanie, tu o Nim mówić, gdyż był to na pewno człowiek, który miał niesamowity dystans i ironię, podszytą wielką czułością i miłością do świata i ludzi, z którymi się stykał. Mówienie o Krzysztofie Kieślowskim grozi niebezpieczeństwem podszywanie się pod coś, do czego nie do końca mamy prawo .I zawsze jest tak ,że zaczyna się w nieuchronny sposób mówić o sobie przy tej okazji co jest dwuznacznym zabiegiem. To co rzeczywiście wydaje mi się prawdą o Nim jako o artyście - reżyserze to Jego poczucie samotności i cierpienia. Myślę, że coś takiego do nas płynęło od niego – niezwykła zachęta i hojność w obdarowywaniu nas swoim czasem i swoimi uwagami. Mieliśmy nieograniczony dostęp do Niego, co wydaje mi się teraz z perspektywy osoby wykonującej ten zawód – rzeczą niebywałą, a przecież on go wykonywał dużo bardziej intensywnie niż ktokolwiek z nas. Mogliśmy w każdej chwili do Niego zadzwonić i porozmawiać o każdym naszym problemie, a On był ciągle na nas otwarty. Myślę, że najważniejsze rzeczy dotyczące tego zawodu ,które nam przekazywał sprawdzały się na różnych etapach naszej działalności reżyserskiej jako swego rodzaju przepowiednie. Niesamowite było to dla mnie to ,że wytwarzał na planie filmowym taką atmosferę ,że każdy z ekipy pracującej z Nim był ważny bez względu na to jaką funkcję wykonywał. I to mi zostało jako pewnego rodzaju wskazówka, że właściwie trzeba wszystkich, którzy pracują przy filmie otaczać specjalną uwagą, troską i serdecznością. Ponieważ są to ludzie, którzy w jakiś sposób służą nam i poświęcają swoje życie, energię i życie rodzinne tylko po to, aby pomóc nam w zrobieniu tego czego od nich wymagamy i oczekujemy. I jest to wysiłkiem nieprzekładalnym na pieniądze. Myślę, że wiele Kieślowskiemu zawdzięczamy i jest to nie tylko wiedza stricte filmowa ale ta o świecie i o ludziach i ciągle z niej czerpiemy.

Następnym punktem programu po tym wieczorze wspomnień była projekcja filmu Krzysztofa Wierzbickiego „Krzysztof Kieślowski. I’m so so”(1995). Dokument ten składający się m.in. z wypowiedzi reżysera pokazał nam Kieślowskiego jako człowieka poszukującego dla którego robienie filmów było sposobem na wyrażenie wątpliwości, które towarzyszyły Mu przez całe życie. Myślę, że doskonałą pointą tego wieczoru jest wypowiedź Krzysztofa Wierzbickiego, usłyszana po obejrzeniu filmu: „Przez całe nasze życie był z nami , nawet jak był nieobecny. Wydaje mi się, że Krzysztof był człowiekiem uniwersalnym – poprzez swój sceptycyzm połączony z nieustanną miłością do ludzi”.

Wypowiedzi pochodzą z konferencji prasowej, towarzyszącej uroczystościom nadania Wydziałowi Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego imienia Krzysztofa Kieślowskiego. Konferencja miała miejsce w katowickim kinie „Światowid” 28 kwietnia.