/dla Pani Profesor Diany Wieczorek/ /1/

POCZTÓWKA Z INDII

BEZ SPREZYNOWEGO NOZA

Szczupla, zielonooka, pelna dziwnego uroku kobieta wynurzyla sie niespodziewanie przede mna z ciemnego korytarza budynku Wyzszej Szkoly Budowlanej w Bratyslawie, gdzie odbywal sie w 1993 roku kolejny Miedzynarodowy Zjazd Slawistow.

- Pani mnie nie poznaje - powiedziala z wyrzutem. A przeciez ja juz raz pani pomoglam w zyciu.

-... ?

- Nie pamieta pani? Poznalysmy sie przeciez w kuluarach Zjazdu Slawistow w Kijowie. Uzyczylam pani swojego lekarstwa. Poskutkowalo.

- Ach, tak. Rzeczywiscie.

Zaczynam sobie cos przypominac. Nie poznalam Diany, gdyz, wbrew uplywowi czasu, wydawala mi sie piekniejsza niz wowczas. Uroda tej wroclawskiej jezykoznawczyni rzucala sie od razu w oczy szczegolnie na tle jezykoznawczyn warszawskich, szarych, pozbawionych szyku myszy. To nie byl, przynajmniej z wygladu, typ "pracownicy naukowej" nie wysuwajacej nosa spoza swych fiszek. To byla Diana lowczyni, zielonooka estetka z kto wie jakiego lasu, z rozmachem zastawiajaca pulapki na zwierzyne.

- Pomoge pani, tym razem do odbycia podrozy do egzotycznego kraju. Chce tylko, aby o mnie pani pamietala i przyslala mi stamtad pocztowke.

- Z jakiego kraju?

Diana, ktorej od owego przelotnego spotkania przed pieciu laty na Zjezdzie w Kijowie nie widzialem nigdy wiecej na oczy zdumiewala mnie coraz bardziej.

- Wiem, ze przygotowuje pani konferencje o postmodernizmie w Ustroniu/pisalam o tej konferencji w "GU" - przyp. H. J-I/. Jest tu na kongresie pewien Ind z Delhi, on takze organizuje miedzynarodowe sympozjum na ten temat... Poznam pania z nim pod warunkiem, ze posle mi pani pozdrowienia z Indii.

Upolowala blyskawicznie Maurye w kongresowej dzungli i przyprowadzila go do mnie. Byl to wysoki, postawny mezczyzna, troche ociezaly i tlusty, mimo swej wagi pelen wigoru. Natychmiast wreczyl mi swoja wizytowke zapisana dziesiatkami tytulow jak na indyjskiego maharadze nauki przystalo. Na pierwszej stronie widnialo: Prof. /Dr. / Abhai Maurya, Laureat of Pushkin Medal, Dean, Faculty of Applied Social Sciences and Humanities, University of Delhi, President, Indian Association of Teachers of Russian, Member, Presidium, International Comitee of Association of Slavists, Member, Presidium, International Association of Russian Language and Literature.. itp. Druga strona karty wizytowki byla takze od gory do dolu zapisana.

Powialo starym stylem, ale zainteresowanie postmodernizmem swiadczylo o zmianie kursu. Zaprosilam go na konferencje do Ustronia. Przyjal je skwapliwie. Mielismy z soba duzo kontaktow, dzwonil do mnie juz to z Delhi juz to z Moskwy, zadajac zapewnienia mu apartamentow w Warszawie, a kiedy cierpliwie tlumaczylam mu, ze nie lezy to w naszych mozliwosciach, gdyz konferencja odbywa sie w Ustroniu, a nie w stolicy, oswiadczyl mi, ze chyba sobie nie zdaje sprawy z kim mam do czynienia. Tak z soba walczylismy, az wreszcie uspokoil sie przybywajac na konferencje w towarzystwie mlodej friend-girl z Holandii, doktorantki rusycystyki. Wyglosil referat raczej napastliwy i od razu scial sie z holenderskim uczonym Douwe Fokkema, ktory obwinial go o ortodoksje.

Z pobytu w Ustroniu Maurya wydawal sie byc jednak zadowolony. Wyjezdzajac rozdawal na prawo i lewo zaproszenia na organizowana przez siebie w marcu 1994 r. konferencje pod dziwnym tytulem "Rosyjski formalizm, nowoczesne teorie literatury i indyjska poetyka" zachecajac wszystkich do wziecia w niej udzialu. Na koniec zapragnal wywiezc do Indii dr Lecha Miodynskiego zachwycony jego referatem wygloszonym na sesji i zatrudnic go tamze w charakterze lektora jezyka polskiego. Miodynski mu sie oparl, ja nie, jakkolwiek przyjmujac zaproszenie widzialam, ze decydujac sie na ten wyjazd wstepuje na tor biegu z przeszkodami, jakim jest zreszta kazdy wiekszy wyjazd zagraniczny. Gra wydala mi sie jednak warta swieczki. Nie moglem takze zawiesc Diany, ktora widzialam tylko dwa razy w zyciu i nagle z tej perspektywy wydala mi sie istota mityczna przynoszaca ze soba jakies wyzsze przeslanie.

Piersza przeszkoda byl oczywiscie brak pieniedzy. Ale tu rowniez bogowie czuwali, tym razem uniwersyteccy i pieniadze sie znalazly. Wtedy nieoczekiwanie wyrosly przede mna bariery nastepne w postaci ambasady indyjskiej i... Sanepidu. Zdawaloby sie, ze jesli ktos posiada zaproszenie na konferencje i kilka ponaglajacych telegramow do wziecia w niej udzialu ze strony indyjskiej, to wize powinien otrzymac w trybie natychmiastowym. Okazalo sie, ze jest wprost przeciwnie. Kto bowiem zadeklaruje sie, ze wyjezdza w celach turystycznych uzyskuje prawo wstepu do Indii bezzwlocznie, kto zas przedstawia jakies udokumentowane powody swego wyjazdu sprawia tym tylko ambasadzie ambaras i naraza siebie na dluzsze oczekiwanie... Dokumenty musza byc bowiem przekonsultowane - jak dowiedzialam sie juz w Indiach - z Ministerstwem Spraw Wewnetrznych tego kraju. Dlatego tez doswiadczeni polscy specjalisci udaja sie do Indii calymi biurami ale kazdy sklada podanie osobno jako turysta, aby nie komplikowac sprawy.

- No dobrze - powiedzialam - panstwo bedziecie sprawdzali dokumenty, ja juz dzisiaj mam byc szczepiona przeciw cholerze. Po co ja mam brac zastrzyki, skoro nie wiadomo, czy wyjade - warknelam.

- Nie ma takiej potrzeby - oswiadczyla mi urzedniczka w dziale wizowym, bo nie ma zadnej cholery w Indiach i Sanepid nie ma prawa wymagac takiego potwierdzenia.

Obecny w kuluarach ambasady tlum polskich "turystow", ktorzy po raz n-ty w tym roku wyjezdzali do krainy bawelny, narkotykow i drogich kamieni, poswiadczyli te opinie. Cholery w miastach nie ma /i rzeczywiscie w tym czasie nie bylo/, moze gdzies czai sie na prowincji, ale skoro pani jedzie na konferencje... Ostrzezono mnie jednak, ze jesli na lotnisku w Delhii trafie na jakiegos indyjskiego kacyka to bez zaswiadczenia /jakiegokolwiek z Sanepidu/ albo mnie nie wpusci albo sciagnie ze mnie wysoki dolarowy bakczysz.

- Lepiej niech sie pani zaszczepi albo uzyska miedzynarodowy certyfikat z Sanepidu, ze szczepienie nie jest dla pani wskazane - poradzono mi. Ale najpierw trzeba zlozyc wizyte swojemu lekarzowi.

Naleze do ludzi, ktorzch Rosjanie nazywaja "suspensami", tych, co to maja zle sny, przeczucia, pozorne nieuzasadnione leki. Moj opor psychiczny w stosunku do antycholerowych zastrzykow byl niebywaly ale powodowana latami cwiczen w samodyscyplinie udalam sie po porade do lekarza w tzw. klinice rzadowej przy ul. Emilii Plater w Warszawie, ktora po 1989 roku zostala udostepniona wszystkim belwederskim profesorom mieszkajacym w stolicy. Pani doktor bez namyslu stwierdzila, ze nie ma przeciwskazan i dala mi skierowanie na zastrzyki. Ale wreczajac mi przestrzegla, ze szczepionka nie chroni przed cholera, tylko oslabia jej skutki. - Niech pani polega raczej na whisky - powiedziala mi na pozegnanie - to wyprobowany przez Anglikow w tropikach sposob...

To ostatnie zdanie ostatecznie zadecydowalo o tym, ze postanowilam sie nie szczepic. Wobec czego udalam sie do nastepnego lekarza, tym razem rejonowego i w zupelnie odmiennym celu - aby wystawil mi zaswiadczenie na... przeciwwskazania. Nie musialam wymieniac stu chorob, ktore mi dolegaja. Pan doktor odniosl sie z pelnym zrozumieniem do mojej prosby - Alez oczywiscie - powiedzial - jak delegacje rzadowa wyjezdzajaca do Indii na czele z ministrem Olechowskim zaszczepili w klinice na Emilii Plater, to przez tydzien lezala tam w szpitalu. A pani jest przeciez slaba kobieta i moze tego wszystkiego nie przetrzymac.

Pojechalam zatem niezaszczepiona ale za to z waznym certyfikatem Sanepidu i butelka bulgarskiego koniaku, ktory mial mnie ratowac przed kacykiem i tropikiem.

Jednakze podroz nie przebiegala bez komplikacji. Te zaczely sie od razu po wstapieniu na plyte indyjskiego samolotu we Frankfurcie nad Menem. Samolot z skrzydlami zdobnymi w wizerunki indyjskich sloni z wesolo podniesionymi ku gorze trabami budzil wprawdzie moja sympatie, ale takze poniekad obawy - od strony technicznej wygladal bowiem tak jakby dopiero co naprawiony zostal w czynie spolecznym i za moment mial sie rozpasc. Powinien leciec wprost do Delhii. Tymczasem zboczyl z trasy, by wstapic po pasazerow do Paryza. W Paryzu, po dwugodzinnym postoju na lotnisku de Gaulle, w trakcie ktorego pozostawalismy wszyscy na swoich miejscach zamknieci w samolocie, zapelnil sie po brzegi dostojnymi Hindusami i halasliwymi niemieckimi turystami. Zrobilo sie w nim od razu ciasno, tloczno, duszno i niewygodnie. Po trosze rekompensowaly nam te niewygody indyjskie ciemnoskore, piekne i postawne stewardesy ubrane w purpurowe sari z gracja i elegancja ksiezniczek wschodnich roznoszace egzotyczne indyjskie potrawy. Podawano do nich prawdziwe, tj. miedziane a nie plastikowe sztucce. Kawe zas i herbate nalewano ze srebrnych dzbanow.

Podroz do Delhii urozmaicalam sobie lektura swiezo wydanego przewodnika niejakiego pana Pyrka pt. "Indie za dwadziescia piec dolarow", w ktorym przedstawia on tysiac i jeden niebezpieczenstw czyhajacych na obcego turyste w tym kraju. "Znalem jedna Amerykanke - pisze rzeczony Pyrek - ktora nie ruszala sie nigdzie bez sprezynowego noza. Byl on jej w podrozy po Indiach bardzo przydatny".

Kiedy niewyspana, otumaniona 10 godzinnym lotem, zmeczona jego zawirowaniami i zaniepokojona brakiem sprezynowego noza przy sobie, wysiadlszy wreszcie na lotnisku w Delhii stwierdzilam, ze wbrew wczesniejszym zapowiedziom nikt na mnie n i e c z e k a a wszystkie znajdujace sie na lotnisku telefony sa popsute, bylam bliska psychicznego zalamania sie. Wystarczylo wszakze jedno tylko spojrzenie na promienna, lagodna wiosne, jaka rozposcierala sie na zewnatrz lotniska, aby ten stan ducha ulegl radykalnej zmianie. Na pierwszym planie widac bylo rosnaca na przeciw dworca duza, zielonowlosa palme kolyszaca sie lekko w podmuchach wiosennego wiatru. W oddali rozposcierala sie twarda, spieczona, poryta bruzdami ziemia koloru cegly. Na niej krzataly sie dziesiatki czarnych ludzikow. Tu i owdzie przeblyskiwaly zolte, fioletowe i oranzowe kwiaty. Byl to szalony kontrast z tym, co pozostawilam za soba. Poprzedniego dnia opuscilam lodowata, straszaca nawrotem zimy Warszawe, a tu odnajdywalam krajobraz pogodny, lagodny, przyjazny czlowiekowi od pierwszego spojrzenia budzacy sympatie i nieoczekiwane poczucie bliskosci. Ziemia indyjska witala mnie swoim promiennym usmiechem.