Z życia nożycorękich

Niewątpliwy autorytet w kwestiach obalania systemów politycznych - Joanna Szczepkowska, prawdopodobnie sprowokowana przez "Gazetę Wyborczą" [5.09.07.] do zamknięcia rozdziału zwanego umownie IV RP, zachowuje wstrzemięźliwość: Klimat polityczny stworzony przez Kaczyńskich prowadzi do zastraszania i donosów, wyzwalając te cechy, które wyzwalały systemy totalitarne, ale nie można zapominać, że na razie to tylko sygnały... Uspokojony wyrozumiałością Szczepkowskiej, pochowałem butelki z benzyną na inną okazję i zacząłem rozkoszować się wolnością słowa, która to wolność - według artystki - jest gwarantem bezpieczeństwa kraju.

Nie rozkoszowałem się za długo (ot, ledwo posmakowałem), jako że wolność słowa należy u nas do towarów łatwo psujących się, zwłaszcza w zbyt wysokiej temperaturze (politycznej). Po tak "porażającym" zarzucie, należy czym prędzej wyciągnąć "gwóźdź" i ugodzić nim w malkontencką słabiznę. Gwoździa wprawdzie nie mam, ale przytoczę historię z czasów, kiedy to jeszcze (jakby napisał Jerzy Waldorff) Pan Bóg nie miał brody. Prowadziłem wówczas spotkanie z młodym wielce obiecującym aktorem Jerzym Stuhrem. Mimo, iż Stuhr był już po "Dziadach" Swinarskiego, "Wodzireju" i "Amatorze", to publiczność z maniackim uporem kojarzyła go głównie ze "Spotkaniami z balladą". Ulegając presji, Stuhr opowiedział historię związaną właśnie z kabaretowym epizodem swego artystycznego życia. W latach 70. otrzymał on od TV propozycję napisania konferansjerki do jednego z festiwalowych opolskich koncertów. Propozycja ta została poparta zaliczką, która nawet jego - zaprawionego bądź co bądź w bojach o tantiemy - rzuciła na kolana, wywołując istne tsunami twórczej weny, wspomagane gejzerami dowcipu. Kiedy wezwany przed oblicze telewizyjnych decydentów Stuhr pojechał ze scenariuszem do Warszawy, targały nim niemałe wątpliwości. Niepotrzebnie. Czytając Stuhrowe teksty, panowie dostali ataków histerycznego śmiechu. Poklepywali się po udach, pokrzykiwali: - Ale dowalił! Ale jaja! Aktor pokraśniał z satysfakcji niczym dywan na festiwalu w Cannes, gdy nagle usłyszał: - No, dobrze panie Jurku, ale co pan ma dla nas? - Jak to? Przecież to właśnie jest ten scenariusz. - Nie, nie, nie! To jest w porządku, ale na antenę nic takiego w ogóle nie ma szansy wejść. Proszę przygotować coś, co będziemy mogli puścić. Załamany Stuhr napisał konferansjerkę raz jeszcze, co i tak nie miało większego znaczenia, bo po cenzorskiej masakrze pozostała tylko piosenka "Śpiewać każdy może" - prorocze memento dla polskiej estrady.

Telewizyjnych decydentów - o których mowa była wyżej - wiatr historii przywiał do komercyjnych stacji i oni to (o ironio!) mimowolnie rekompensując Stuhrowi swą dawną polityczną zachowawczość, ratują co cenniejsze scenariusze i filmy przed wrogością i obojętnością swoich następców na Woronicza.

Karolina Pasternak ["Przekrój" 16.08.07.] przytacza w swym artykule kilkanaście tytułów filmów artystów tej miary, co właśnie Jerzy Stuhr, Agnieszka Holland, Maria Zmarz-Koczanowicz, Władysław Pasikowski, Michał Rosa, którzy to twórcy zmuszeni są odtwarzać korytarzowe sceny z "Człowieka z marmuru" biegając za gorliwymi tropicielami politycznej niepoprawności. Cóż, tradycja ulicy Woronicza zobowiązuje. Podobnie jak dekalog, którego przestrzegania wymaga tam każda nowa ekipa rządząca, a który zaczyna się od słów: Nie będziesz miał władzy cudzej przede mną.