Mój ruch

Całkiem niedawno, pewien radiowy mądrala rzucił się - z właściwą dla młodego wieku arogancją - na fundamenty teorii inż. Mamonia (...podobają mi się tylko te piosenki, które już wcześniej słyszałem...), co samo w sobie jest już wystarczającą herezją, zniechęcającą do słuchania radia w ogóle. Kierując się - fałszywymi, rzecz jasna - przesłankami, starał się on przekonać słuchaczy, że powracająca moda na stare przeboje ma swoje źródła w bogatych pokładach nostalgii za czasami słodkiego dzieciństwa, ciepłem domowego ogniska, zapachem świąt i... wymiotami po pierwszym wypalonym papierosie.

Rys. Marek Rojek
Rys. Marek Rojek

Oczywiście, hipoteza nie uwzględnia tych wszystkich, którzy spędzili dzieciństwo w pijackich melinach obok barłogu matki alkoholiczki, ojca kryminalisty i zwariowanej babki biegającej po domu z siekierą. Szczęśliwe dzieciństwo też zresztą nie przemawia na korzyść owej koncepcji. Gdyby tak bowiem było, to do dzisiaj powinienem sobie rytmicznie podrygiwać w takt piosenek grupy "No To Co", by o "Trubadurach" już nie wspomnieć, a nie czerwienić się na samą myśl o tym, że kupowałem kiedyś ich płyty. Niestety, piosenki Karin Stanek, Kasi Sobczyk czy Jacka Lecha wywołują u mnie nie tyle wzruszenie, co istną rewolucję gastryczną... Proszę jednak nie sądzić, że ze mnie aż tak gruboskórne chamisko, co to nawet łzy nie uroni, gdy mu zagrają Chabry z poligonu, czy inną festiwalową klasykę z Kołobrzegu. Nie, ja też mam swoje chwile słabości, zwłaszcza gdy wpadnie mi w ręce stara gazeta, czy choćby tylko pożółkły wycinek włożony przed laty do książki jako zakładka. A gdy trafię na program telewizyjny z czasów Sokorskiego, to szlocham niczym Oleńka Billewiczówna, kiedy to ran Jędrka nie była godna całować. Nie jestem w tych reakcjach odosobniony. Oto fragment recenzji książki Mariusza Mazura Propagandowy obraz świata... autorstwa Piotra Lipińskiego ("Gazeta Wyborcza" 5.02.04, s.15): Kiedy miałem siedem lat, najbardziej bałem się bomby atomowej. Mieli mi ją zrzucić na głowę rewizjoniści z NRF-u. Kiedy tylko w pobliskiej remizie strażackiej wyły syreny na pożar, ja już się spodziewałem, że to alarm przeciwlotniczy i z bombą lecą Hupka i Czaja. (...) Dziś uwielbiam czytać stare gazety. Jaka to niezwykła przyjemność trafić w gazecie z lat 70, na reklamę: "Czy już zwiększyłeś konsumpcję drobiu?"! Jerzy Pilch w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" (17-18.01.04, s.A12) wspomina: ...bardzo dobrze pamiętam Bieruta w trumnie, na fotografii w "Trybunie Robotniczej" w 1956 roku". Jestem nieco od Pilcha młodszy, więc tego typu sensacje mnie ominęły. Pamiętam za to doskonale jeżdżące po ulicach samochody marki Warszawa (garbus) z naklejonymi egzemplarzami tejże "Trybuny", z których szczera twarz Jurija Gagarina zdawała się mówić niet! prącym do konfrontacji rewizjonistom, topiącym - na wieść o tym sukcesie - swe frustracje w lepkiej od knowań Coca-cola (wtedy się nie odmieniało). Za tą gazetą ustawiały się do kiosków tasiemcowe kolejki, a czekało się dłużej niż trwał sam lot pierwszego kosmonauty.

Ale - zaraz, zaraz - uściślijmy najpierw pewne pojęcia. To, co dzisiaj nazywamy gazetą - te zwały makulatury naszpikowane reklamowymi szamponami, płytami, zupami, sosami i tysiącami ogłoszeń - niewiele ma wspólnego z tym, co wówczas zalegało w kioskach. Ówczesna gazeta, to z reguły cztery marne stroniczki (wydanie sobotnie grubaśne, bo wzbogacone o dodatkowe dwie), które i tak przez normalnych ludzi nigdy do końca przeczytane nie były. Strona pierwsza, była zawsze zarezerwowana dla partyjnych notabli, którzy zamieszczali tam swoje (???) przemyślenia pod jakże atrakcyjnymi tytułami: "Z Partią w bezpieczną przyszłość - głosy z dyskusji na XIV Plenum KW PZPR", albo: "Socjalizm, historyczną szansą postępowej części ludzkości", albo: "Zdecydowane TAK klasy robotniczej" (chyba że akurat była mowa o Ameryce, to wówczas klasa robotnicza mówiła NIE!). Pierwszej strony nikt wiec nie czytał, drugiej też nie, jako że towarzysze byli nieposkromieni w gadulstwie i artykuł kończył się właśnie tam. Trzecia strona to wiadomości lokalne, czyli: gdzieś coś oddano do chwilowego użytku, gdzieś wystąpiły p r z e j ś c i o w e problemy z zaopatrzeniem, ale za to w nagrodę rarytas: "Już za trzy lata będziemy jeździli nowymi tramwajami". Niewiele osób skalało się przeczytaniem trzech pierwszych stron. Jadące do pracy chłopstwo (dzienniki kupowali przeważnie mężczyźni), brało się od razu za ostatnia stronę. A tam same cymelia: sport i program TV. Po kilku minutach, gazetę składało się "na cztery", wkładało do teczki... by powtórzyć tę samą czynność w domu przy obiedzie. Trochę upraszczam, jako że czasami drukowano powieść w odcinkach ("Stawka większa niż życie"), a także "kawały", czyli dowcipy rysunkowe (przez litość nie wymienię ich autorów).

Nic więc dziwnego, że w tej szarej codziennej monotonii, barwnym kontrapunktem stawał się "oficjalny drugi obieg". Proszę nie mylić z powielaczowo-konspiracyjnym drugim obiegiem. Ten "oficjalny" wymyślili kioskarze sprzedający spod lady - tylko dla zaufanych - najbardziej chodliwe tytuły. Jak duża była skala takiego przedsięwzięcia najlepiej niech świadczy fakt, że choć spędziłem połowę swojego młodzieńczego życia z nosem przylepionym do szyby kiosku Ruchu, to taki "Tygodnik Powszechny" - leżący w wolnej sprzedaży, na ladzie takiegoż kiosku zobaczyłem dopiero po 1989 roku. Wymyślony przez kioskarzy system teczek (do których cichcem chowano zamówioną prasę) nakładał jednak na uprzywilejowanych klientów pewne surowe obowiązki. I tak - śliniący się na widok "Przekroju" czy "Polityki" czytelnik musiał ulec rygorom "sprzedaży wiązanej", czyli bez grymaszenia i fochów dokupić np. "Żołnierza Wolności", "Głos Ludu", "Plon", "Zielony Sztandar". W moim domu największą popularnością cieszyła się radziecka prasa dziecięca. Mama wprost przepadała za tymi gazetkami. Nie, nie, nigdy nie zaświtała jej w głowie nawet myśl, by te idiotyzmy w ogóle przeglądać. Co to, to nie. Wykładała nimi po prostu szafy, jako że smród drukarskiej farby stosowanej przez radzieckich towarzyszy sztuki drukarskiej skutecznie ponoć odstraszał mole.

Jak widać w stosunkowo niewielkiej dziupli, jaką był kiosk Ruchu, krzyżowały się przeróżne linie podziałów i interesów. I nie ma co ukrywać: był to najdonioślejszy wynalazek epoki PRL-u. Prawdziwy przedsionek szkoły przetrwania, którą musiał przejść każdy młody obywatel (z reguły wielbiciel "Horyzontów Techniki" albo "Świata Młodych"), by później jakoś dawać sobie radę w dorosłym życiu. Uczył dyscypliny - aby zdobyć upragniony tytuł, należało biec do kiosku już o 7.00 rano! Rozwijał postawy obywatelskie - nikt, kto miał choć krztynę honoru, nie odważył się poprosić o "Kraj Rad" czy "Przyjaźń" (podobnie jak później o "Rzeczywistość"). I wreszcie - utwierdził całe pokolenie w tym, że jeśli ktoś chce przeczytać naprawdę porządną, uczciwą, wiarygodną, obiektywną, bezkompromisową, niezależną i rzetelną gazetę... to..., to musi sobie ją sam napisać.