W "PRACOWNI DZIENNIKARSKIEJ"
STUDIA NAD PRZYSZŁOŚCIĄ

Nie nadążamy. Mamy za mało profesorów, za dużo studentów, ciasne wydziały i biedne biblioteki. Nad przyszłością uczelni zastanawiają się zarówno jej pracownicy, jak i studenci. Pierwsi - bo chcą lepiej pracować. Drudzy - bo denerwuje ich zła praca pierwszych.

- Chcę powiedzieć coś o zjawiskach, jakie występują we wszystkich uczelniach, także naszej, a potem zaproponować dyskusję - prof. Zofia Ratajczak, prorektor UŚ ds. dydaktycznych zaskoczyła niedawno cały trzeci rok dziennikarstwa, zaproszona na "warsztatową" konferencję prasową, która wskutek natłoku problemów i pytań, odbyła się w dwóch turach - tuż przed świętami oraz na początku stycznia.

Czy to wymogi Europy, czy też słynny "pęd na studia" sprawiają, że szkolnictwu wyższemu stawia się coraz to nowe zadania. Z jednej strony należy dostosować nasz system do dawno sprawdzonych struktur zachodnioeuropejskich. Trzeba zwiększyć dostępność studiów - w myśl prawdy mówiącej o ścisłym powiązaniu liczby studentów w kraju z jego rozwojem gospodarczym. Wyścig ze światem o jak najlepsze wskaźniki, proces pewnej "globalizacji" a jednocześnie - na drugim biegunie - odzywająca się ostatnio "regionalizacja" - to są nasze wyzwania. Zarówno jednak mała lokalna uczelnia kształcąca w specjalnych kierunkach, jak i otwarty na świat, w pewnym sensie zuniformizowany a wielonarodowy uniwersytet musi dawać młodym ludziom wiedzę i możliwość rozwoju. Na szczęście ta oczywistość coraz rzadziej widnieje tylko w rozmaitych projektach, statutach, czy programach. Polskie szkoły wiedzą, że to już nie hasła a obowiązki.

LICENCJATY

Wydają się zbawienne dla wszystkich. Po trzech latach odchodzą ci, którzy nie chcą lub nie potrafią się więcej nauczyć. Szybsze podjęcie pracy to też plus. A miejsca na uczelni więcej. Zostają studenci aktywni i najzdolniejsi. Ci, którzy lubią "naukę", nie "uczenie się". Takie jest ich założenie. Uniwersytet Śląski zaeksperymentował z filologami. I co? Ogromna większość studentów mimo otwartej po trzech latach furtki wyjścia - zostaje na uczelni. Przyzwyczajenia trudno zmienić. Nauczyciel w Pcimiu to nie tłumacz w bogatej firmie, a licencjat to nie magisterium. Zresztą o ile języka możemy nauczyć się "trochę", o tyle poznawania historii, prawa, czy biologii nie sposób skończyć w połowie. Wiadomo więc, że licencjaty da się wprowadzić tylko na niektórych kierunkach. Zatem nie jest to sposób na wszystko.

- Generalnie jest to dobry kierunek zmian - ocenia profesor Ratajczakowa. - Ale tak samo jak wy - nie wyobrażam sobie licencjatu tzn. tylko trzech lat nauki, np. psychologii czy prawa. Co do prawa - zgody nie było, bo akurat jeden z naszych kolegów równolegle już je kończy i akurat sobie to wyobraża.

TO MOŻE PUNKTY?

- Bardziej podoba mi się nazwa "system opcyjny" - mówi profesor Ratajczakowa. - To, że student wybierałby sobie sam przedmioty, byłoby jedną z większych innowacji. Myślę, że to w końcu przyjdzie do naszej uczelni.

Rada Główna Szkolnictwa Wyższego określiła 45 do 60 procent minimum programowego. Oznacza to, że student pół swego czasu spędziłby nad wybranymi samodzielnie problemami, by drugie pół zużyć na naukę obowiązkowych przedmiotów. System opcyjny daje więc możliwość prawdziwie indywidualnego rozwoju. Pozwala też wyeliminować nudne tematy. Problem jednak w tym, jak sobie tę "wolność" zorganizować. Już teraz panujący na wydziałach bałagan nie wróży nic dobrego. Owładnięci "wybieractwem" studenci niechybnie zazgrzytają zębami przed zatłoczonymi dziekanatami. Sfrustrowani małą frekwencją na swych zajęciach profesorowie też z pewnością "systemowi opcyjnemu" specjalnie nie pomogą. Sama idea, jakkolwiek dobra, może trafić na opór z bardzo ludzkich powodów.

- Istotnie, nie dla studentów, ale właśnie dla kadry może być prawdziwy szok - uważa Pani Prorektor.

Ale nie taki szok "uniwersytet przyszłości" szykuje kadrze. Punkty to tylko pośredni sposób oceniania nauczycieli. Prawdziwą rewolucją mogą stać się dokonywane przez studentów

OCENY DYDAKTYCZNE NAUCZYCIELI.

Czy studentów stać na obiektywną ocenę pracy swych "mistrzów"? Na pozytywnej lub negatywnej opinii mogą przecież zaważyć głównie względy pozamerytoryczne. To "jaki jest na egzaminie" przyszłego magistra znacznie bardziej, póki co, obchodzi, niż to, w jaki sposób ten czy inny profesor wykłada. Nie dziwota, że kadra się obawia. Problem w tym, że nikt do końca nie wie, do jakich konsekwencji prowadzić ma negatywna ocena. Czy ankieta "na nie" to obcięcie pensji, upomnienie, wywalenie z roboty? A może nic?

- Jestem wielkim zwolennikiem oceny dokonywanej przez studentów - zadeklarowała Pani Prorektor, wyjaśniając jednocześnie, jakie skutki może owa ocena przynieść.

Ankiety mają być jedynie pomocą w samodoskonaleniu warsztatu dydaktycznego. Nauczyciele akademiccy - uwaga studenci! - sami powinni wyciągnąć wnioski i zastanowić się nad sposobem pracy! Żadnych kar, żadnych nagród. No to po co te opinie?

- Nie można doprowadzić do tego, że studenci będą zwalniać profesorów - słychać głosy.

Nikt nie lubi, gdy wytyka mu się błędy. Dziewięciu na dziesięciu nauczycieli przeczyta ankietę, pomyśli i... pójdzie na setny, taki sam, ciągle nudny wykład. A ten dziesiąty dostanie opinię pozytywną. Słowem - nic się nie zmieni. Niestety dobra wola profesora ciągle nie mieści się w głowach studentów.

Oceny pracowników naukowych, tak jak i - pośrednio - system opcyjny mają zmobilizować do lepszego podawania wiedzy. Nasz "uniwersytet przyszłości" reformuje jak widać głównie dydaktykę. Nakłania do ciekawszych wykładów, zdobycia umiejętności sprzedawania młodym tej czy innej dziedziny nauki, proponuje przypodobanie się studentom.

Ciche założenie, że młody człowiek na studiach daje z siebie wszystko, doprawdy dziwi niepomiernie. Tak naprawdę, to chyba to jest największym szokiem dla kadry. "Uniwersytet przyszłości" stawia niekiedy dziwne tezy.

Autorzy: Marek Twaróg