SENNA, MAŁA PRZYSTAŃ

A więc nadchodzi czas, gdy na ekranach TV całego świata pojawią się transmisje Igrzysk Olimpijskich, tym razem z Sydney w Australii. Co stoi za rozwojem tego miasta, niegdyś zalążka kolonii karnej, jeszcze w 1820 roku zamieszkałego przez 11 tysięcy ludzi, przybyłych niejako z drugiej strony globusa? Teraz liczba mieszkańców zbliża się do czterech milionów.

Na pewno w grę wchodzi kilka czynników. Ja łączyłbym burzliwy rozwój z tamtejszym portem, przez jednego z ówczesnych kronikarzy określanego, jako "senna, mała przystań". W mych poglądach reprezentuję siebie samego. Jednak, gdy pochylimy się nad dziejami Imperium Brytyjskiego, to stało się niemal regułą, że żeglarze najpierw szukali mocnego oparcia na lądzie, tuż nad morzem, gdzie mogły zawinąć ich statki. Potem dopiero wyprawiali się dalej i dalej, szukając dogodnych miejsc na osadnictwo.

Takie były początki...
Takie były początki... Rok 1792,
w cztery lata po przybyciu Brytyjskiej Pierwszej Floty.
Czarni tubylcy oglądają okręty wojenne
na wodach naturalnego portu, który już w sto lat
później był w czołówce portów Pacyfiku

Oglądane z lotu ptaka, gdy samolot podchodzi do lądowania - Sydney jest widokiem, którego się nie zapomina. Mój mistrz reportażu zwykł mawiać, że im więcej szczegółów - tym mniej czytelników. Nie będę więc wyliczał długości nabrzeży, ilości pracujących dźwigów, promów łączących dzielnice portowe. To jeden z największych portów naturalnych świata. W okresie największej potęgi Imperium, cała Królewska Flota mogła by bez ryzyka manewrować na terenie portu. Najpierw myślano o nazwie Albion, ostatecznie uczczono wicehrabiego Sydney, ówczesnego ministra spraw wewnętrznych. I tak już pozostało.

Gdy w połowie XIX wieku toczyła się wojna krymska, lęk przed najazdem rosyjskim stał za decyzją budowy fortu na małej wysepce Fort Denison. Jak powiadają obrazowo Brytyjczycy, jego działa "nigdy nie strzelały w gniewie". Wcześniej, w roku 1797 zawisł tu na szubienicy zesłaniec. Jeszcze trzy lata później jego szkielet w kajdanach wisiał tam, jako ostrzeżenie dla innych...

Nocą, gdy światła prowadzonych przez holowniki statków zza siedmiu mórz przesuwają się na ciemnym ekranie wód portu, z burzliwej przeszłości wyłaniają się kapitanowie-zuchy, amerykańscy wielorybnicy i łowcy fok, zesłańcy przywiezieni na resztę swych dni za zbrodnie, w naszym współczesnym odczuciu będące tylko wykroczeniami, imigranci ze starej Europy...

Latarnia morska
Latarnia morska w rejonie portu,
zaprojektowana przez architekta Francisa Greeway'a.
On sam był zesłańcem, nie wiadomo nawet,
gdzie jest pochowany
Imć Nicholas Baudin, dowódca dwóch francuskich okrętów wysłanych (1800) na zbadanie wielkiego lądu, był bardzo zdziwiony, że taka mała osada, niemal na końcu znanego wtedy świata - ma już miejsce na szlakach morskich Oceanu Spokojnego. Nadał francuskie nazwy dostrzeżonym zatokom, rzekom i wysepkom, pozmieniane potem na angielskie przez Brytyjczyków, rzadko tylko liczących się z wolą francuskiego odkrywcy. Była to niezwykła wyprawa, jeśli się zważy, że na owych statkach miał aż dwudziestu uczonych różnych specjalności, a także "grupkę paniczów z dobrego domu", którzy zabrali się na tę ponad dwuletnią wyprawę, a swym zachowaniem grali kapitanowi na nerwach...

Scena z portu w Sydney
Scena z portu w Sydney w 1877.
Na statki ładowane są bele wełny i worki ze zbożem

W Sydney Francuzi byli przez kilka tygodni i ze zdumieniem widzieli, jak powstają małe stocznie, liczyli małe statki wielorybnicze, wyruszające na łowy. Były tam statki sposobiące się do rejsu do Indii, Chin, Przylądka Dobrej Nadziei, a nawet aż do północno-zachodniego portu Ameryki, gdzie czekał ładunek futer na zabranie do Chin. Statek z Indii zatrzymał się w drodze na zakazany wtedy handel z hiszpańskimi portami Ameryki Południowej. Mniejsze stateczki ładowały peklowaną wieprzowinę na zaopatrzenie wysp Południowego Pacyfiku.

François Péron, kronikarz wyprawy, był szczególnie zdumiony faktem, że niemal na każdym kroku spotykano statki z Ameryki: "Wszystkie te ruchy statków były przejawem działalności, której nie spodziewaliśmy się wcale na tych brzegach, nieznanych dotąd Europie. Naszemu zainteresowaniu towarzyszył podziw... ".

Kluczem do zrozumienia francuskich zachwytów będzie przypomnienie faktu, że zaledwie w 1788 roku powstała Nowa Południowa Walia, pierwsza brytyjska kolonia na tym lądzie, przymierająca głodem i walcząca z rozlicznymi trudnościami, bez zagospodarowanego zaplecza na wielkim lądzie. Interesujący jest chyba fakt, że gdy francuskie okręty wędrowały wokół Australii i gościły w jej portach - Francja była w stanie wojny z Wielką Brytanią. Owszem, Brytyjczycy krzywym okiem patrzyli na tę wyprawę, ale nie zdobyli się na żaden wrogi gest, a w porcie panowie oficerowie spod wrogich bander składali sobie kurtuazyjne wizyty z dobrze zalewanym poczęstunkiem... Wygląda na to, że współczesne wojny nie są już takiej jakości, co dawne.

Statek Sobraon w porcie Sydney
Statek Sobraon w porcie Sydney w lutym 1871.
Z biegiem czasu jednostka ta stała się
statkiem więziennym
Amerykańscy wielorybnicy pojawili się na południowym Pacyfiku jeszcze nawet przed brytyjską kolonizacją Australii. Rejs statku trwał zazwyczaj dwa lata. Nikomu się nie śniło o elektronicznych cudach współczesnego wielorybnictwa, gdy namierzony wieloryb nie ma żadnych szans. Wtedy do największego stworzenia naszej planety zbliżała się mała łódka, harpunnik wymierzał cios, jedno machnięcie ogonem kolosa - rozbijało łódkę i topiło załogę. Warunki bytowania w ciasnocie statku były straszne, żywiono się sucharami i konserwowanym prymitywnie mięsem - a to właśnie kupowano przed rejsem w Sydney. I tu wracamy do głównego nurtu naszej opowieści. Naprawy i zaopatrzenie flotylli wielorybniczych przysparzały dochodu kupcom i rzemieślnikom w Sydney. Organizowali zakupy zwierząt rzeźnych, aby mieć na składzie potrzebny towar, około roku 1820 sami zaczęli tworzyć małe spółki, inwestujące we własne statki wielorybnicze.

W roku 1804 kroniki notują pierwszy międzynarodowy spór na wodach Australii. Grupa lokalnych łowców fok starła się z załogą amerykańskiego statku "Pilligrim", też zajmującą się łowami tych zwierząt. I tak zaczęła się era polowań na foki. Zajęcie wtedy bardzo dochodowe, a więc rodzące konflikty konkurencyjnych ekip. Gdy rozeszła się wiadomość, że na wysepkach na południe od Australii i Nowej Zelandii wygrzewają się w słońcu tysiące fok - myśliwi zjawiali się aż z Mauritiusa, Ameryki, Anglii i Indii.

Łowcy przybywają z morza, polowanie nie łączy się dla nich z niebezpieczeństwem. Na lądzie foki są niezdarne, żadnych szans na ucieczkę. Zwierzęta zdzielano maczugami i obdzierano ze skóry. Uprowadzane czarnoskóre dziewczęta z plemion tubylczych, brutalnie "wytresowane" podpływały pod focze stada i nożem uśmiercały zaskoczone zwierzęta. Rynkiem bez dna na focze futra były Chiny. Gdy opracowano metodę wykorzystania włosia z futer w kapelusznictwie - nabywcy znaleźli się także w Europie.

Handel był zyskowny. Były statki zabierające jednorazowo do Kantonu nawet i po osiem tysięcy skór, Chińczycy płacili po dolarze od sztuki. Nieco później zaczęto polować na słonie morskie, z których wytapiano tłuszcz. Masakra stad była bezprzykładna, w pierwszych dwudziestu latach XIX wieku wywieziono z Sydney miliony skór foczych i setki ton tłuszczu ze słoni morskich.

Z opisu polowań można mniemać, że łowienie fok było zajęciem dla twardzieli. W opinii współczesnych, łowcy fok byli w swej masie opryszkami gotowymi na wszystko. Gdy bliskie łowiska zostały wyeksploatowane, czyli wytępiono foki - ryzyko zawodowe rosło. Dalsze wyprawy to większe prawdopodobieństwo zmagań z burzą na pełnym morzu, konieczność czekania na ratunek na bezludnych wyspach, czy wreszcie śmierć z ręki wyspiarzy tam, gdzie uczta na bazie "długiej świni", czyli ludożerstwo - nie było wcale tradycją, ale współczesnością.

W Nowej Południowej Walii był niedobór siły roboczej. Praca na drewnianych łupinkach nie była atrakcyjna. Werbownicy spijali mężczyzn w portowych tawernach, nieprzytomnych dostarczali na statki, inkasując honorarium "od sztuki". Marynarz mimo woli trzeźwiał z dala od lądu, nie miał już wtedy wyboru. W kronikach Sydney zanotowano z owych czasów wyczyn jednego z armatorów, który chciał zapobiec dalszemu przestojowi jego statku w porcie. W miejscowym więzieniu siedziało pięciu dezerterów z brytyjskiego statku. Wpłacił za nich kaucję, aby wyszli zza krat, wypłacił każdemu z nich po trzy funty szterlingi miesięcznych poborów i zadbał, aby statek z nimi na pokładzie szybko podniósł kotwicę.

Europa piła chińską herbatę. Osadnicy z Wysp Brytyjskich przywieźli ten obyczaj w swym bagażu. Teraz przybysze z kontynentu europejskiego wprowadzili kawę, ale jeszcze za mego pierwszego pobytu w Australii mawiało się, że w domostwach w dole globusa imbryk nigdy nie stygnie. Piekielnie mocną herbatę serwowano wczesnym rankiem w hotelach jeszcze przed śniadaniem, herbatę pili pionierzy wytyczający nowe szlaki i górnicy w kopalniach złota. W roku 1830, gdy kolonia liczyła zaledwie 30000 dusz, co roku wypijano tam napar z 6000 skrzyń herbaty. Pisała ówczesna gazeta, że "bez wątpienia jesteśmy dobrymi klientami Chińczyków, ale byłoby dobrze, gdybyśmy mogli płacić naszymi produktami, a nie żywą gotówką". Było o czym rozmyślać. W pięć lat Australijczycy przepili (herbatą) zawrotną sumę 200 tysięcy funtów szterlingów.

Angielska Kompania Wschodnio - Indyjska miała monopol na handel z Chinami. Dopiero po roku 1834 rzutcy kupcy z Sydney uzyskali zezwolenie na bezpośredni handel z Kantonem. Inna sprawa, że już wcześniej omijano ten zakaz, dokonując potajemnych przeładunków z dala od Sydney. Pomagali zresztą amerykańscy kapitanowie statków, których brytyjskie przepisy nie wiązały. Ale tu już pojawiało się ryzyko. Kapitan Pendleton, pierwszy po Bogu na amerykańskim brygu "Union", nawiązał współpracę z sydnejskim kupcem nazwiskiem Simeon Lord. Drewno sandałowca i skóry focze z magazynów Lorda, dzielny żeglarz miał dostarczyć do Kantonu. Kapitan został zamordowany przez wyspiarzy z Tonga, statek z cennym ładunkiem - stracony, ale nielegalność wyprawy pozbawiła Lorda prawnych możliwości wyrównania strat.

Mieszczanie z Sydney bogacili się na transakcjach związanych z portem. Mieli własne nabrzeża, obszerne posiadłości ziemskie. Rysował się konflikt między nimi a pionierami osadnictwa w głębi lądu. Ich zmagania z australijską przyrodą nie zawsze kończyły się sukcesem, nie wszyscy znosili dobrze życie na odludziu. Zazdrość wobec mieszczuchów tliła się niejako w poszyciu australijskiego buszu przez długie lata, nim współczesna nam technika pokonała "tyranię odległości" i zbliżyła dawne odludzia do miast. Gdy australijski korpus ekspedycyjny wracał z Europy do kraju z I Wojny Światowej, to w porcie czekali dostojnicy i nieprzebrane tłumy obywateli. Orkiestra nie grała jednak hymnu, ale modny wówczas szlagier "I jak ja was, chłopaki, zagonię do roboty na fermie teraz, gdy widzieliście Paryż... ".

Mamy rok 1830. Chiński rynek łaknie drzewa sandałowca. Australijczycy widzą szansę na zapłacenie za swą herbatę i jeszcze poważne nadwyżki w wymianie towarowej. Handel sandałowcem - powiadano - "nurza się w bezgranicznej podłości i zbroczony jest ludzką krwią". Zyski były wprost niewyobrażalne, Chińczycy szukali surowca do produkcji kadzideł, oraz różnych pachnideł. Tradycyjne dostawy szły z Indii i Timoru, ale chyba w tej portugalskiej wtedy kolonii dewastacja drzewa była całkowita, ja już nie widziałem tam ani jednego sandałowca. Przedsiębiorcy z Sydney zaczęli gorączkowe poszukiwania po bezkresnych wodach Oceanu Spokojnego. Dostawy z Hawajów, Markizów i Nowej Zelandii szybko wyschły, w roku 1805 dostarczono z Nowej Kaledonii 15 ton sandałowca. Wyspa ta, oraz Wyspy Lojalności i Nowe Hebrydy przez pół wieku były źródłem bogactwa dla sydnejskich ludzi interesu.

Port w Sydney widziany od zachodu.
Port w Sydney widziany od zachodu.
Szkic z wczesnych lat kolonizacji
Konkurencja czuwała, każdy węszył za informacjami o cennym drzewie. Gdy w roku 1842 do portu w Sydney zawinął statek z ładunkiem 320 ton sandałowca, to w tym samym tygodniu 11 statków ruszyło na poszukiwanie źródeł tej dostawy. Ruchy statków owiane były tajemmnicą. W kapitanacie portu zgłaszano rejs "na wyspę Guam", co było jakby umownym określeniem, że nie zamierza się ujawnić prawdziwego celu. Był to jakby odpowiednik przyjętego w Polsce w zaborze rosyjskim powiedzonka "pisz do mnie na Berdyczów", co oznaczało, że nowy adres pozostanie nieznany.

W handel sandałowcem nie były zaangażowane wielkie kapitały. Na wymianę z wyspiarzami zabierano tanie perkaliki, haczyki do wędek, szklane świecidełka. Stateczki były z reguły niewielkie, mocno już sfatygowane, z przeciekającym kadłubem. Nie było chętnych do ubezpieczenia takich pływających zabytków. Uważano, że jakoś jeszcze będą kuśtykać na pobliskie wyspy, ale już gdyby miały wyprawić się do Kantonu, czy stawić czoła burzy - to ich szanse były zdecydowanie nikłe. Załogi straceńców, decydujące się w tych warunkach na rejs, były trudne do utrzymania w ryzach. Kapitanowie żyli pod strachem buntu, często zresztą prowadzili na boku swe własne interesy.

Zejście na ląd po upragniony ładunek łączyło się z ogromnym ryzykiem. Wyspiarzy namawiano gestami do dostarczenia sandałowca na statek. Misjonarz, wielebny S. Turner, naoczny świadek tych transakcji opisuje, jak "marynarz uzbrojony po zęby, gdy widzi, jak tubylcy biorą drewno, podpływa do nich i kupuje, dzierżąc w jednej dłoni pistolet - a w drugiej paciorki, czy haczyki do wędek".

W roku 1834 szkuner "Catharine" jakoś z ciężkimi uszkodzeniami dopłynął jednak do Sydney. Gdy wyspiarze wtargnęli na statek, marynarz podpalił prochownię, wysadzając w powietrze cały pokład wraz z napastnikami.

Ożywiony ruch statków wywołała wiadomość o gorączce złota w Kalifornii. Przez ocean ruszyły zastępy chętnych zdobycia fortuny. Nie były to aniołki. Wyrażenie "sydnejska kaczka" przylgnęło w Kalifornii do naciągacza i kombinatora, z którym należało zrobić porządek na najbliższej latarni. To była zła sława, złodziejaszek nie musiał wcale pochodzić z Australii.

Potem było jeszcze sprowadzanie kanaków do pracy na plantacjach. Kanaka, to po prostu określenie człowieka. Benjamin Boyd wysłał swój statek "British Sovereign" po Melanezyjczyków. Statek rozbił się na Nowych Hebrydach, załoga została wymordowana i zjedzona. Werbunek siły roboczej był też prowadzony w zgodzie z powiedzeniem, że na wschód od Suezu dziesięcioro przykazań nie obowiązuje. Wyspiarzy zwabiano na pokład pod pozorem transakcji handlowych, potem statek ruszał w morze, starców wyrzucano za burtę, a młodzi jechali do pracy na plantacjach. Cały ten proceder został jednak szybko napiętnowany i zakazany.

Przedsiębiorcy z Sydney rozkręcili handel macicą perłową z Cieśniny Torresa na taką skalę, że na początku XX wieku Australia była potęgą na światowym rynku produkcji guzików. Potem przez port szły transporty kopry z Fidżi, pomysł na dobry interes gonił pomysł. W roku 1900 Sydney znalazło się w pierwszym szeregu portów (Szanghaj, Jokohama, Hongkong, Singapur i San Francisco) liczących się w handlu na Pacyfiku. Po zaledwie stu latach "mała, senna przystań" przywdziała płaszcz "Królowej Pacyfiku".