Z ŻYCIA STUDENTKI PIERWSZEGO ROKU FILOLOGII POLSKIEJ - OKIEM STUDENTKI DRUGIEGO ROKU TEGOŻ KIERUNKU

Wspominając ostatnio tak trudny dla mnie pierwszy rok studiów, sięgnęłam pamięcią ( śmieszne, ale podobnie jak Proust-skojarzenia mam dziwne- od zapachu ciasteczek Babuni po... pierwszy rok) do mojej pierwszej wizyty na Uniwersytecie Śląskim. Pamiętam ją bardzo dokładnie, była tak wielkim przeżyciem, że wspominając ją teraz, z perspektywy minionych dwóch lat, słyszę głosy ludzi, czuję zapach świeżej farby drukarskiej i bardzo dobrze odczuwam tę niesamowitą atmosferę, która nam wtedy towarzyszyła.

Była to wycieczka szkolna "na Uniwersytet", a konkretniej do Uniwersytetu, na tzw. "Dni Otwarte". Pamiętam nawet podróż tramwajem do Katowic. Jechaliśmy z młodym polonistą, który mnie wtedy nie uczył i nawet nie mogłam przypuszczać, że będę spotykać się z nim przez dwa lata na zajęciach z poetyki.

" Pan od poloka"- jak sam siebie prześmiewczo nazwał, znał moje plany związane ze studiami i opowiadał nam o uczelni. Pamiętam, jak dojechaliśmy i Teatralną, "na skróty", poszliśmy do Rektoratu. I tutaj wielkie zaskoczenie - tylu ludzi, TYLU STUDENTÓW. Marzenie każdego licealisty-zostać jednym z nich. Wejście do środka, nasz przewodnik (prawie domownik) zaprowadził nas na pierwsze piętro i znowu ogromna niespodzianka- TARGI WIEDZY!!! Każdy wydział miał swoje stoisko, swoich ludzi, swoje ulotki i... swoje argumenty- typu : " u nas jest wspaniale". Tak mówili "CI" z filologii polskiej, klasycznej, ale i "CI"z matematyki, biologii, fizyki... wszyscy. Wszyscy uśmiechnięci, wszyscy zachęcają, wszędzie będzie dobrze. Ja wtedy byłam od dwóch miesięcy zdecydowana ( a ten stan jest u mnie doprawdy rzadkością ). Wiedziałam, że: "JA CHCĘ IŚĆ NA POLONISTYKĘ". Już mniej więcej wiedziałam "czym to się je" i jak wygląda program studiów ( mam na myśli tzw. "opowieści niesamowite" o scs-ie, gramatyce opisowej czy literaturze staropolskiej ). Tak więc "Targi" nie pomogły mi w podjęciu decyzji, ale były już preludium tego strachu, który dopadł mnie podczas składania papierów i nie opuszczał do ogłoszenia wyników. Strach miał ogromne oczy, właściwie to chyba cierpiał na wytrzeszcz oczu. Niestety trwał tak długo ( oczywiście ja sama byłam winna sobie, a jego wizyta bardzo się przedłużyła).

Następną moją wizytą w gmachu UŚ nie była już żadna wycieczka szkolna, ale bardzo poważna sprawa- czyli złożenie "papierów". Pojechałam, jak przystało na grzeczną i ukochaną córeczkę, z Tatusiem. Tak, z "Tatusiem", nie z "Ojcem", nie z "Tatą", ale właśnie z "Tatusiem". Czytelnik Szanowny musi wiedzieć, że absolutnie nie jestem rozpieszczoną jedynaczką (mam siostrę, a rodzice zawsze "(za)krótko" mnie trzymali), jednak moi rodzice są nadopiekuńczy, kochający i takie tam bla bla, w każdym razie mój Tatuś nawet na pogotowiu podaje za mnie moje imię i nazwisko, chodzi ze mną do dermatologa (jestem alergikiem) i już nawet do tego przywykam, mimo że lekarze i inni urzędnicy ciągle nie, bo za każdym razem, gdy mówię, że moim rokiem urodzenia jest 1979, to patrzą z takim dziwnym wyrazem twarzy - jakby nie panowali nad mięśniami podtrzymującymi ich szczęki. Wracając do tematu - pojechałam z Tatusiem. I jestem Mu niezmiernie wdzięczna (teraz, bo wtedy chyba nie byłam najszczęśliwszą osobą - wyobrażałam sobie jak to wyglądało: "dzieciątko z Tatusiem przyjechało").

Gdyby nie On zginęłabym w tych korytarzach, pokojach-jednym słowem czułam się jak Kafkowski Józef K., a może nawet gorzej. Właśnie wtedy odczułam te dziwne (i raczej mi obce) dreszcze, a moje serce wpadło w rytm samby i zupełnie nie mogłam nad nim zapanować. Okazało się, że nie mogę teraz złożyć papierów, ale mogłam się zapisać na kurs przygotowawczy (a właściwie jego "skróconą wersję"), co uczyniłam zrobiłam. Znowu Tatuś odpowiadał Pani na zadawane MI pytania. Byłam tak zaaferowana całą sytuacją, że chyba wtedy nie zwracałam uwagi na to. Bardzo utkwiła mi w pamięci Pani, która zapisywała mnie na kurs - była przemiła, w niczym nie przypominała "zmęczonego, znudzonego i sfrustrowanego urzędnika", którego się chyba spodziewałam. Niestety niewielu takich ludzi spotkałam na egzaminach, czy potem na pierwszym roku. Kurs był przyjemny, nawet bardzo, a poza tym niesamowicie przydatny, ciekawy i... "dołujący". Dlaczego "dołujący"? Z bardzo prostej przyczyny - dowiedziałam się jak mało umiem, jak wielkie mam braki i tak zwane "czarne dziury", poza tym zobaczyłam ludzi, którzy mi się wydawali sto razy mądrzejsi ode mnie. Kurs szybko minął i musiałam zacząć "zakuwać". Dobrze pamiętam i nawet miło wspominam te ciepłe popołudnia, gdy siedziałam ze słoiczkiem Nutelli, łyżeczką i książkami porozkładanymi na dywanie i... uczyłam się - życiorysu znienawidzonego przeze mnie Miłosza (obecnie nienawiść przerodziła się w niechęć i myślę, że wystarczą jeszcze "dwie Literatury XX wieku" z Panią Doktor Ewą Tutaj i zacznę lubić tego poetę).

Nauczyłam się wszystkich "zagadnień egzaminacyjnych", ale w dwóch pytaniach czułam się bardzo niepewnie - "Życie i twórczość Miłosza" i "Przyroda w literaturze". Nie obawiałam się ich bardzo, bo przecież prawdopodobieństwo, że wylosuję akurat te dwa pytania było niewielkie (warto zaznaczyć, że w szkole średniej przez zupełny przypadek znalazłam się na tzw. fakultecie ekonomicznym, tak więc potrafiłam całkiem nieźle obliczyć prawdopodobieństwo).

W końcu nadszedł ten wyczekiwany i niestety nieuchronny dzień egzaminu pisemnego. 1 lipca - co za dzień. Wiedziałam jak wyglądają testy, nic nie było mnie w stanie zaskoczyć. Pojechałam do Katowic ( tym razem bez Tatusia). Jakie było moje zaskoczenie, gdy zobaczyłam ten tłum ludzi czekających przed budynkiem mojego wydziału. Wszyscy tak samo zdenerwowani i niecierpliwi, jak ja. Potem już tylko mała sala egzaminacyjna ( ostatnio miałam w niej ćwiczenia i uśmiechałam się do własnych wspomnień, zamiast skoncentrować się na gramatyce opisowej języka polskiego), moja, niestety lub na szczęście, pierwsza ławka, woda mineralna, która mi się oczywiście wylała przy odkręcaniu zakrętki (jestem życiowym nieudacznikiem, tzw. chodzące siedem nieszczęść, a ósme biegnie za mną) i... test. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie gramatyka. Mam kłopoty z nią niczym obcokrajowiec - nigdzie nie widzę reguły, same wyjątki. Co gorsza ten stan ciągle się utrzymuje, a egzamin z tegoż przedmiotu mam za niecałe trzy tygodnie. Jakoś przebrnęłam przez tę (jak dla mnie zupełnie niezrozumiałą) część testu, a reszta była prawie przyjemnością. Skończyłam po dwóch godzinach. Przeczytałam wszystko jeszcze raz i... zaczął się mój już klasyczny dylemat - wszystko jest źle - stwierdziłam. Interpretacja beznadziejna, stylistyka do niczego, gramatyka... Pół godziny siedziałam i rozstrzygałam wszelkie za i przeciw - pisać jeszcze raz, a może interpretować przeładowany środkami stylistycznymi wiersz Tuwima? W końcu zdecydowałam, że najlepiej będzie, jak po prostu wyjdę. "Niech się dzieje wola Nieba". Wyszłam, chyba pierwsza ze wszystkich zdających. Poszłam się jeszcze dowiedzieć kiedy "wyrok" i do domciu. Na weekend pojechałam do Leśnej - na tzw. imprezę, żeby się "odstresować" i zmienić klimat - muszę przyznać, że decyzja była słuszna, nic tak nie rozluźnia, jak lasek, dobra muzyka i równie dobre towarzystwo. W niedzielę były wyniki. Bałam się tak, jakbym miała iść na ścięcie głowy. Okazało się, że testy zdałam - o ile pamiętam na 3, 5. Żadna rewelacja, ale zawsze coś. Teraz najgorsze przede mną - egzamin ustny. To dopiero była wyższa szkoła jazdy - lato (7 lipca), upał jak w Hiszpanii (albo Afryce), nic się człowiekowi nie chce, a tu Miłosz (Czesław) puszcza oczko i trzeba się uczyć Jego życiorysu. Jak dla mnie żadna przyjemność. Schemat był mniej więcej taki sam- popołudnie, tym razem słoiczek Snickersa, łyżeczka, książki porozkładane na podłodze i... nawet sąsiedzi słyszeli ciągły stukot, bo zakuwałam jak mały dzięcioł. W końcu nadszedł przerażający dzień 7-go lipca.

Wstałam rano i... jak na pechowca przystało- zaczął się jeden z "tych" dni (inni przeżywają to tylko 13-go w piątek, ja przez cały rok i data nie ma dla mnie znaczenia). Okazało się, że nie ma prądu, a ja muszę wyprasować bluzkę, spódnicę itd... No cóż, pomyślałam sobie, że zaczekam- egzamin mam dopiero o 15. 00. Czekałam w rosnącym napięciu dwie godziny- bez zmian- nic oprócz gazu nie działało (wtedy zaczęłam żałować, że nie mam żelazka na duszę). Zadzwoniłam do mojej przyjaciółki, która nie mieszka aż tak daleko- ona ma prąd. Poszłam do niej, wysuszyłam włosy, "wyprasowałam się" i wróciłam do domu (prąd oczywiście już był). Dochodziła 13. 00 i zdecydowałam, że należy wyruszyć. Pojechała ze mną moja koleżanka, która już wiedziała, że studiuje filologię polską w Opolu. Ja jako klasyczny przypadek histeryczki i tchórza, nie mogłam pojechać sama. Napięcie wzrastało, strach otworzył bardzo szeroko oczy, a Monika uspakajała. Dojechałyśmy nareszcie do Katowic (mieszkam zaledwie 18 km od "stolicy", ale dojazd czasami zajmuje mi nawet ponad godzinę). Pamiętam, że na placu Sejmu Śląskiego stały Cyganki i jedna z nich chciała mi powróżyć. Nie pozwoliłam na to, oczywiście się bałam. Paczka papierosów (wypaliłam całą - co wtedy było kolosalną ilością, natomiast teraz jest prawie normą), winda którą non stop zjeżdżałam na dół (żeby przed budynkiem zapalić) i czekanie, wyczerpujące, wlekące się godziny. Około siedemnastej ( a czekałam od 15) zaczęłam dostawać tzw. głupawki, poziom stresu osiągał szczytową granice (co dla zdrowia psychicznego, jak wiadomo, jest bardzo niebezpieczne), a w prawym górnym rogu prawego oka zaczęła migać czerwona, ostrzegawcza lampka. Atmosfera była straszna, co druga dziewczyna wychodząca z sali egzaminacyjnej zaczynała publicznie płakać. Osiemnasta. Już nie mogłam, jeszcze trzy osoby i ja, po raz pierwszy nie lubiłam mojego nazwiska- ze względu na literę ( pierwszą, ale prawie ostatnią w alfabecie).

Wreszcie moja kolej. Już mam wchodzić, a tu ktoś daje mi wypracowanie o przyrodzie (nagrodzone nagrodą - za najlepszą pracę maturalną). Czytam. Same nowości (chyba nawet teraz nie powinnam się do tego przyznawać). Monika ogląda gabloty przed salą i mówi: " Popatrz, tu jest opracowanie Twojego ukochanego Miłosza". Skrzywiłam się tylko i nie komentowałam. Nagle otwierają się drzwi i Pani prosi mnie do środka. Czułam się jakbym stała przed plutonem egzekucyjnym (oczywiście jako niewinnie skazana). Siedzi komisja "egzekucyjna". Dwie Panie i Pan. Nazwisk Pań nie pamiętam, natomiast Pan - to sam prawdziwy Profesor. Losuję sobie pytania. Nigdy nie miałam szczęścia w grach liczbowych, ani w loteriach - co wylosowałam? "Życie i twórczość Miłosza" i " Przyroda w literaturze". Nogi się pode mną ugięły. I co teraz? Wyjść od razu i uniknąć kompromitacji czy może walczyć do końca i próbując zachować twarz? Dylemat natury etycznej. Usiadłam, dostałam dwa tomy "ukochanego" Miłosza i zamiast skoncentrować się maksymalnie, słuchałam jak odpowiada moja poprzedniczka. Ona skończyła, ja musiałam zacząć.

Przyroda. Dzięki temu wypracowaniu - poszło nieźle. To znaczy - komisja śmiała mi się w twarz gdy przypominałam sobie Karpińskiego i jego "Laurę i Filona" (w zasadzie zabawny tekścik, ale myślę, że komisja nie śmiała się z treści... ). Miłosz. Biografia w porządku. Interpretacja wybranego tekstu - wybrałam "Wiarę", "Nadzieję" i "Miłość", trzy króciutkie utwory, które znałam, a poza tym nawet lubiłam, no i ten tytuł! Teraz na marginesie muszę wyjaśnić dlaczego nie lubię Miłosza. Niechęć do niego wpoili mi rodzice (właśnie "wpoili" i właśnie rodzice). Zawsze twierdził, że Czesław Miłosz otrzymał Nagrodę Nobla tylko ze względu na czasy (rok 1980), a poza tym, co niestety jest prawdą, Miłosz jest zarozumiały (ja osobiście przekonałam się o tym, gdy usłyszałam wypowiedź Pana Miłosza o Wisławie Szymborskiej - komentarz poety do Nagrody Nobla, którą otrzymała Szymborska - bliżej zainteresowani pewnie pamiętają ten komentarz). Tak więc zaczęłam swoją ("podręcznikową") interpretację. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie pytanie Profesora: "Proszę krótko scharakteryzować poezję Miłosza". Niestety nie potrafię kłamać - moje poglądy na temat Miłosza wyszły na jaw. Pamiętam, że powiedziałam, że poeta odwołuje się do tradycji (co jest prawdą). Na co Pan Profesor zaczął się śmiać - "Gdzie Pani wyczytała podobne brednie? !". "U Pani Chrząstowskiej" - odpowiedziałam. "Ależ Pani Chrząstowska nie wie co pisze". "Ale ja o tym nie mogłam wiedzieć"- już nie byłam tak spokojna. "Kto Pani to polecił? " Nie odpowiedziałam na to pytanie, choć teraz myślę, że powinnam była. Opracowanie Chrząstowskiej poleciła mi Pani Doktor, która prowadziła kurs przygotowawczy. Tutaj muszę wyrazić moją ogromną wdzięczność Pani, która zasiadała w tejże komisji, ponieważ wybawiła mnie z dyskusji, w której zaczynało mi brakować argumentów. Pani powiedziała: "Ale słowo pisane, jest słowem pisanym" - chyba do końca życia zapamiętam to zdanie. Niestety najgorsze miało dopiero nadejść. Postanowiłam bronić swoich poglądów do ostatniej kropli krwi. Kończąc wypowiedź, powiedziałam, że wyrażam swoje prywatne zdanie i wyraziłam je. Powiedziałam, że według mnie Miłosz dostał Nagrodę Nobla tylko ze względu na czasy. Do dzisiaj nie wiem czy to stwierdzenie mnie uratowało czy pogrążyło. Dyskusja, która wtedy się zaczęła była dla mnie walką trzech na jedną. W dodatku trzech kompetentnych, mądrych naukowców na jedną głupiutką, tak naprawdę nie znającą poezji Miłosza, kandydatkę na studia. Nie wiem czy wygrałam, chyba nie o to chodziło w tej dyskusji - ja po prostu broniłam się do końca, nie zmieniając poglądów i mając bardzo mało argumentów na ich obronę). Sama już nie wiem czy było warto - jednak do dzisiaj jestem dumna z siebie, bo nie zmieniłam pod groźbą nie zdania egzaminu zdania, więc chyba było warto. Gdy wyszłam z sali - okazało się, że czekają na mnie rodzice, którzy właśnie wrócili z wakacji. Przez zęby, dławiąc się łzami powiedziałam Mamie: "Przez Ciebie oblałam". Moja Mama z przerażeniem rysującym się na twarzy wyszeptała: " Dostałaś Miłosza". Już płacząc dodałam "I przyrodę". Następnie, ciągle płacząc, poszłam zapalić. Było mi tak bardzo przykro - po raz pierwszy wiedziałam naprawdę co chcę studiować, i tylko przez Miłosza oblałam, bo primo wyraziłam swoje poglądy, secundo - nie lubiłam Go z zasady i dla zasady. Gdy wróciłam, nastała ta okropnie dramatyczna chwila - wywieszono listę z wynikami (z ocenami z egzaminu). Tłum pchających się ludzi. Ja stwierdziłam, że nie mam siły na przepychanki, poza tym jestem za niska żeby cokolwiek dostrzec z takiej odległości no i oczywiście byłam pewna, że oblałam... Mój Tatuś wstał i podszedł do drzwi, żeby sprawdzić. 3, 5!!! Nie wierzyłam. Euforia minęła mi po 10 sekundach, gdy sobie uświadomiłam, że to jeszcze nie oznacza, że mnie przyjmą. Nastał tydzień czekania, wydzwaniania na Uczelnię i nocnych przechadzek po pokoju. W końcu - OGŁOSZENIE LIST STUDENTÓW. Trzynastego lipca (dla mnie szczęśliwa data) dowiedziałam się, że: JESTEM STUDENTKĄ PIERWSZEGO ROKU NA WYDZIALE FILOLOGICZNYM O KIERUNKU FILOLOGIA POLSKA UNIWERSYTETU ŚLĄSKIEGO!

Byłam najszczęśliwszą osobą pod Słońcem (nie licząc 190 pozostałych "świeżo upieczonych kotów"). Wtedy nie mogłam jeszcze wiedzieć, że najbliższa studencka przyszłość wcale nie rysuje się tak kolorowo...

C. D. N....