ZAPISKI NA GRUZACH WIEŻY BABEL

"Tylu młodych Polaków, których znamy, żyje pierwszym błogosławieństwem: Szczęśliwi ubodzy sercem, oni zobaczą Boga, oni już widzą coś z tajemnicy Boga. Mam wrażenie, że w duszy polskiej jest tylko prostota, nie ma duchowej pretensjonalności. Jesteście więc tymi szczęśliwymi - którzy jak wielu przed wami - będziecie w sercu Europy zaczynem zaufania, pokoju, pojednania. W ten sposób można budować Europę. " - tymi słowami, na jednym ze spotkań, zwrócił się do Polaków Brat Roger - założyciel Wspólnoty z Taize. W tym roku słowa te nabierają szczególnego znaczenia, ponieważ to właśnie w Warszawie, w dniach od 28. XII. 1999r. do 1. I. 2000r. odbędzie się kolejne Europejskie Spotkanie Młodych. Na pewno będziemy mieć nie mniej wspomnień, niż z zeszłorocznego spotkania w Mediolanie...

Pięć lat temu uczestniczyłam w Europejskim Spotkaniu Młodych w Monachium. Wydawało mi się, że nigdy nie zapomnę tego wszystkiego, co dane mi było tam przeżyć. Ale czas robi swoje...

Dlatego w zeszłym roku do Mediolanu pojechałam z postanowieniem zapisywania tego, co widzę, czuję i myślę...

28 grudnia 1998r.

Wczoraj bardzo podobała mi się perspektywa podróżowania takim luksusowym autokarem, ale dzisiaj mam go już serdecznie dość. Po dwudziestu czterech godzinach jazdy wszystko mnie boli i jedyne o czym marzę, to wysiąść, wszystko jedno gdzie.

Wysiadłam w Mediolanie na wielkim placu. Ktoś podał mi mój plecak, który z całą pewnością jest cięższy niż wczoraj.

Każą nam iść za strzałkami do wielkiego gmaszyska, w którym oprócz strzałek jest mnóstwo ludzi zatrzymujących nas co kilkadziesiąt metrów, żeby powiedzieć, że dobrze idziemy. Wchodzimy krętymi schodami na trzeci albo czwarty poziom. Tam jest wielka hala, a w niej jeszcze więcej ludzi i wszystko to sprawia, że czuję się jakbym była statystą na planie filmu science fiction. Nie ja jedyna zresztą.

W końcu ktoś mówi, że możemy się zatrzymać i usiąść, co robimy nadzwyczaj sprawnie. Obdarowują nas tu masą kartek, biletów, map i informacji, które mają nam pomóc odnaleźć się w tym wielkim mieście, ale póki co zaciemniają obraz.

W metrze większość mediolańczyków patrzy na nas z miną zdradzającą zaciekawienie i zdziwienie, jakby nikt ich nie poinformował, że przyjedzie do nich w gościnę jakieś sto tysięcy ludzi. A może w natłoku obowiązków wyleciało im to z głowy... Jestem pewna, że szybko sobie o tym przypomną.

Po przejechaniu dziewiętnastu stacji, wysiedliśmy w Sesto Marelli. Przy tym przystanku na mapie metra była adnotacja "limite tariffa urbana", co my, bez entuzjazmu zresztą, luźno przetłumaczyliśmy jako koniec terytorium miasta.

Kiedy wyszliśmy "na powierzchnię" zgodnie stwierdziliśmy, że nasze tłumaczenie było nadzwyczaj trafne. "Bure przedmieście" to jedyne określenie jakie pchało mi się na usta.

Wszyscy błądziliśmy, choć każdy trzymał w ręku mapę. Niestety nie najdokładniej zrobioną. Zapomniano narysować ogromną budowę, która wyrosła w samym środku naszej trasy. Musieliśmy zawracać i nadrabiać jakieś pięć kilometrów, a do tego nikt nie wiedział, gdzie wyjdziemy. Zatrzymany przez nas i zapytany o drogę starszy jegomość, wraz ze strzępkami odpowiedzi z entuzjazmem wykrzyczał coś, co brzmiało: "Komunismo e Polonia finito. Heil Hitler. Ciao!!!" Niestety, niewiele nam to pomogło. Mediolan wydawał mi się szary i smutny.

Ta wędrówka nie była przyjemna, aż do chwili, gdy zajechały nam drogę trzy auta, z których wysiedli uśmiechnięci Włosi prosząc, żebyśmy dali im plecaki, a oni zawiozą je do celu naszej "pielgrzymki". Choć nie za bardzo wiedziałam kto zacz, kierowana intuicją, z wielką radością pozbyłam się mojego bagażu.

Doszliśmy wreszcie do miejsca zwanego "oratorio", gdzie (bądź co bądź) z ulgą stwierdziłam, że mój plecak też tu jest.

A tu niespodzianka! Już od dwóch miesięcy karmiono nas informacją, że wszyscy uczestnicy spotkania będą mieszkać u włoskich rodzin. Nastawiliśmy się na to, a nawet spakowaliśmy się pod tym kontem. Czuliśmy się więc rozczarowani, gdy okazało się, że nie wszyscy, a przynajmniej nie my. Niemal cała nasza grupa zostaje w oratorio, które jest miejscem, w gdzie włoska młodzież zbiera się na katechezę, zabawę itp. Przez te kilka dni my będziemy tworzyć życie tego miejsca, choć nie byliśmy na to przygotowani.

A swoją drogą, zadziwiające, jak ciepła herbata i ciasto potrafią pozytywnie wpłynąć na zmianę nastroju. Przynajmniej mojego.

Teraz to najchętniej poszłabym spać, a oni każą mi wracać z powrotem do centrum miasta, z powrotem do kosmicznego gmaszyska.

W metrze wciąż przyglądają nam się z niedowierzaniem. Ja za to czuję się pewniej. Przecież wiem gdzie jechać.

Na kolację dostaliśmy ciepłą puszkę wypełnioną makaronem w sosie pomidorowym (teraz wiem, że jestem we Włoszech!), bułkę, jabłko, jogurt i ciastko. A co waleczniejsi, mniej leniwi i uzbrojeni w kubek, mogli iść polować na herbatę. To chyba pierwszy dzisiaj moment, gdy mogę, wbrew pozorom (otacza mnie kilka? kilkanaście? tysięcy ludzi), w spokoju pomyśleć gdzie jestem i po co tu przyjechałam.

Modlitwa jest ukojeniem. Dla uszu dzięki ciszy i kanonom z Taize, które ją przerywają. Dla oczu dzięki ciemności, rozjaśnianej tylko przez świece. Dla ciała, bo może odpocząć. Dla duszy...

Mediolan nocą jest stokroć piękniejszy niż w czasie dnia. Zamiast śmieci widać kolorowe lampki, choinki i inne świąteczne ozdoby. Szkoda tylko, że niemal wszystkie okna zasłonięte są roletami. Przez to, miasto wygląda jakby było wyludnione (nie licząc nas, oczywiście!).

W oratorio nie jesteśmy sami. Portugalczycy, Rumuni, Węgrzy, Chorwaci, Polacy i Włosi mieszkają w tych samych salach, myją się w tej samej łazience i do późna w nocy prowadzą międzynarodowe konwersacje na korytarzu.

29 grudnia 1998r.

Śniadanie. Słodki rogalik i kubek kawy. Włosi są zdziwieni, widząc jak każdy biegnie do swojego plecaka i przynosi jedzenie, jakie mama, nie bez walki, wpakowała tam przed podróżą. Dziękuję mamo!

Dzisiaj już wiem, że miejsce, gdzie odbywają się modlitwy i wydawane są posiłki to hale wystawowe Fiera, a nie żadne kosmiczne gmaszysko. Wiem też, że wcale nie przyjechałam do Włoch, tylko do Mediolanu, a dla jego mieszkańców to nie to samo. Uważają, że są odrębną społecznością (cokolwiek miałoby to znaczyć).

Modlitwa po południu jest trudniejsza niż wieczorna. Kiedy widzę tych wszystkich ludzi nie umiem przestać myśleć o nich i o sobie. Po co tu przyjechaliśmy? Czy rzeczywiście tworzymy "pielgrzymkę zaufania przez Ziemię"? I czy stanowimy już jakieś "my" czy wciąż jesteśmy pojedynczymi "ja"?

Pani sprzedająca znaczki pocztowe powiedziała mi, że Polska to nie Europa. I nie chciała dać się przekonać, że poza Unią Europejską jeszcze coś istnieje na starym kontynencie. Gdyby nie drobny szczegół, jakim jest język, na pewno byśmy się dogadały...

Na modlitwie wieczornej brat Roger przedstawiał swoje rozważania po francusku. Kiedy kończył z wszystkich głośników równocześnie słychać było tłumaczenie w tych językach, których przedstawiciele znajdowali się w tej hali. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że taki właśnie dźwięk, a wręcz hałas musiał towarzyszyć budowaniu Wieży Babel. Ona jest symbolem pychy ludzi, dlatego Bóg ukarał ich mieszając języki. A dziś my, młodzi z całej Europy, pomimo tego skojarzenia, próbujemy odwrócić następstwa tej kary. Mówimy różnymi językami, ale umiemy się porozumieć, reprezentujemy różne wyznania, ale chwalimy jednego Boga. Czy na gruzach Wieży Babel nie budujemy czegoś nowego, dobrego...

"Naszym" Włochom z oratorio bardzo podobają się polskie piosenki, szczególnie jak śpiewamy je głośno. To akurat, po dwudniowych doświadczeniach z Włochami i ich językiem, już mnie nie dziwi.

30 grudnia 1998r.

Na porannej modlitwie w parafii zawsze jest pełen kościół. Oprócz nas licznie przychodzą mieszkańcy okolicznych osiedli. Ciekawa jestem co czują i myślą, słysząc czytania i śpiewy w tylu językach. Czy rzeczywiście "ofiarowujemy im pomoc, ucząc ich modlitwy", jak to napisał w swoim liście arcybiskup Mediolanu.

Dzisiaj na obiad dostaliśmy m. in. jajko w kolorowej skorupce. Moje było fioletowe i dobre!

Czasami czuję się jakbym w ogóle nie wyjechała z Polski.

Wszędzie słyszę nasz język, i niestety nie zawsze są to ładne wyrazy. Na ścianie ubikacji ktoś się "inteligentnie" podpisał (po polsku oczywiście!) i nawet na ulicy prowadzącej do stacji metra można zobaczyć naklejone na murach kartki z napisem "Polaku, idziesz dobrze!". Właściwie trudno się temu dziwić, skoro co trzeci uczestnik spotkania pochodzi znad Wisły, szkoda tylko, że niektórzy wystawiają nam wszystkim niezbyt chlubne świadectwo.

W największej hali mieliśmy dzisiaj polską Mszę. Polski biskup, polscy księża, polska młodzież i polskie kolędy, a to wszystko w centrum Mediolanu.

31 grudnia 1998r.

Jeżeli Mediolan nie pasuje do Włoch, to Piazza del Duomo nie pasuje do Mediolanu. W jego centrum stoi budowana przez pięć wieków, ponoć największa na świecie, katedra. Wrażenie jakie robi jest niewyobrażalne i nieopisywalne, a jedyne co można o nim powiedzieć, to że jest powszechne.

Nigdy nie przypuszczałam, że będę chodzić po dachu kościoła, i to zupełnie legalnie. Tu mogłam to zrobić - spacerować w deszczu, po dachu mediolańskiej katedry. Fantastyczne uczucie!

Godzinę przed północą rozpoczęliśmy modlitwę w parafii. Była inna niż wszystkie. Czułam, że to jakiś ważny moment. Wszyscy czuliśmy. Nieznający siebie ludzie z rożnych krajów, razem modlą się o pokój dla świata. I wierzą, że ta modlitwa będzie wysłuchana.

Nie musieliśmy patrzeć na zegar, żeby wiedzieć, że wybiła północ. Słyszeliśmy to zza drzwi kościoła.

Nigdy nie słyszałam życzeń noworocznych w tylu językach równocześnie. Ale we wszystkich były tak samo serdeczne.

Do zabawy też nie trzeba było nikogo dwa razy namawiać i nawet tłumaczenie było zbędne. Język międzynarodowy!

1 stycznia 1999r.

Po Mszy w parafii kilka włoskich rodzin zaprosiło część z nas na świąteczny obiad. Po mnie i Piotrka miał przyjechać Maurizio. Tylko tyle wiedzieliśmy.

Przyjechało po nas pół rodziny, a drugie pół i przyjaciele czekali w domu. Ich gościnność przerosła nasze najśmielsze oczekiwania, a stół straszył ilością zastawy.

Wbrew opinii, jaka panuje na temat wiedzy innych Europejczyków o Polsce, kojarzyła im się ona z czymś więcej niż z Papieżem i Lechem Wałęsą. Jeszcze przed obiadem Maurizio uraczył nas wiadomościami na temat działalności Kościoła rzymsko-katolickiego w Polsce: lista diecezji, nazwiska kardynałów i biskupów, polscy święci, sanktuaria etc. etc. Dowiedzieli się tego z Internetu. Byłam z nich dumna!

A obiad? Przy piątym daniu podziękowałam, ale mój towarzysz walczył dalej. Z niego też byłam dumna.

Zapomniałam, że jestem w Mediolanie - byłam u przyjaciół...

W metrze nikt nie patrzył na nas ze zdziwieniem. Już się przyzwyczaili... My też.

Za rok będziemy rozbierać Wieżę Babel gdzie indziej...

Autorzy: Agata Sadowska