ORZEŁ CZY RESZKA CZYLI RZECZ O FILMIE LECHA MAJEWSKIEGO "WOJACZEK"

Grudniowy wieczór dawał się we znaki. Mroźne powietrze "paliło" policzki. Katar nawet na chwilę nie pozwalał o sobie zapomnieć. Cóż za paskudna niedziela.
Szliśmy skuleni, wręcz wtopieni w siebie. Dyskutowaliśmy o różnych sprawach, o tym, o owym, takie tam sobie gadanie. Co zrobimy jutro, a co z Sylwestrem? Ot, takie tam. Standardowe, choć niebanalne.
-Więc co? Gdzie idziemy? Na pewno chcesz iść na "Wojaczka", tak jak planowaliśmy? - spytał dość intrygującym mnie tonem. Bo cóż ma znaczyć - "Gdzie idziemy", Miał być "Wojaczek", to o co mu chodzi. Węszyłam podstęp.
- A co? - spytałam z udawaną obojętnością - mamy jakąś alternatywę?
- Wiesz co, może jednak pójdziemy do teatru? W "Wyspiańskim" grają "Parzystych".
Taka współczesna komedia, Beaty Dzianowicz. To jej debiut. I główną rolę zagrał Artur Święs z Teatru Rozrywki w Chorzowie.
- Teraz już wiem, ale czy to ma jakieś znaczenie?
- Oczywiście. Artur studiował polonistykę na Uniwersytecie Śląskim. Nasz człowiek jednym słowem.
- Studiował... ?
- Tak, nie skończył, przerwał studia i rozpoczął...
- Aaaa... - zdążyłam wysyczeć przez zęby, tylko tyle, bo...
- I posłuchaj tego. Kilka tygodni temu zdobyli nagrodę na Festiwalu Komedii "TALIA'99".

Rybka chwyciła przynętę (ja byłam rybką). Wiedział, że teraz zaciekawił mnie na dobre. Szczwana bestia.

- Teatr, teatr, teatr... - zaczęłam skandować na środku katowickiego rynku.
- To co, Mała? Mamy 7 minut do namysłu, włączając do tego dojście do "Wyspiańskiego" albo do "Światowida".
-No, coż, "Wojaczek"? Nie, nie, lepiej na "Parzystych". Albo nie, no dobrze, chodźmy do kina. Tak, kino. to jest moje ostatnie słowo.
- Jesteś pewna?
- Tak. Nie. Zdecydowanie jednak teatr.
Popatrzył na mnie takim wzrokiem, że pomyślałam, że za chwilę odgryzie mi nos.
- Rzućmy monetę - powiedział zrezygnowanym tonem.
- Tak, moneta, to jest genialny pomysł - wyrzuciłam z siebie jednym tchem. Wygrzebałam z torebki dwuzłotówkę i podałam memu towarzyszowi.

- Rzucaj ty.
- Randka w ciemno? W porządku. Reszka - teatr, orzeł - idziemy do kina.
Kiwnęłam głową. Położył sobie monetę w połowie na opuszku palca wskazującego i w połowie na opuszku kciuka, następnie delikatnie ją podrzucił. Moneta zrobiła kilka obrotów i schowała się w jego dłoni. Odwrócił ją i położył sobie na zewnętrznej stronie lewej ręki.
- Orzeł! - wykrzyknęliśmy oboje, ale nagle coś zaiskrzyło. Jakaś myśl. Nie trwało to długo. Spojrzeliśmy na siebie porozumiewawczo, chwycił mnie za rękę i ruszyliśmy w stronę Sceny Kameralnej Teatru Śląskiego.
W foyer znaleźliśmy się dokładnie na 3 minuty przed spektaklem. Nasze wejście z impetem zwróciło uwagę wszystkich. Czerwone nosy i policzki, rozwiane włosy, pytające spojrzenia zgromadzonych tworzyły, jak sądzę, dość interesujący obrazek.
Staliśmy naprzeciwko siebie. Niczym dwa obozy. My- koalicja, Oni - opozycja. Pomyślałam o tych pięknych kobietach i przystojnych mężczyznach. Staranne makijaże, stroje wieczorowe, nienaganna toaleta. "Ależ, proszę, och dziękuję... " Od tej całej bufonady odechciało mi się "Parzystych", choć - może tak właśnie musi być na premierze? Jego granatowa koszula i granatowy sweter, moje spodnie, biała koszulka i czarny sweterek. I choć uważam, że naszemu poczuciu estetyzmu niczego nie brakuje - to niestety w konfrontacji z opozycją nie mieliśmy szans.
Kiedy pierwszy szok minął (zresztą nie trwał zbyt długo), zaczęliśmy rozglądać się za biletami. Podeszłam do mężczyzny, który stał przy wejściu (przekonana, że to bileter), i spytałam, w jakiej cenie są bilety i w ogóle... Rozzłoszczone spojrzenie pana wyjaśniło mi od razu, że zwróciłam się pod zły adres. Tak, to był jeden z nich. Gości, zaproszonych na premierę... Ktoś z tłumu rzucił zdawkowo, że biletów brak, więc cóż, wymieniliśmy tylko uśmiechy, ostatnim tęsknym spojrzeniem omietliśmy miłych gości i... kilka chwil później siedzieliśmy w ciemnej sali kinowej, wśród ponurych młodzieńców (poetów? ), nostalgicznych panienek i zadowolonych z siebie par, gdzie z ekranu witał nas biały napis "Wojaczek".
Ach, ten Wojaczek, a właściwie Siwczyk, tzn. Krzysztof Siwczyk, też poeta, a w filmie odtwórca głównej roli. Cóż... przystojny młodzieniec, bez problemu zaspokaja wrażenia estetyczne żeńskiej częsci widowni i... no właśnie. I na tym koniec. Wprawdzie nie jestem zawodowym recenzentem, ale właśnie dlatego pozwalam sobie na tak subiektywną ocenę.
Strasznie razi kiepsko, sztucznie, bez wyrazu zagrana rola Wojaczka. Jakby deklamowana, nie pasująca do reszty filmu. Na szczęście zresztą Rafał mówi niewiele. Uwaga widza raczej skupiona jest na jego działaniu. W zasadzie główny nacisk położony został na obraz, czyli zachowania ludzi, kamera staje się medium służącym do pokazania Polski lat 60, czasów PRL-u.
I to się udało znakomicie. Wszystko jest autentyczne, prawdziwe, film oddaje klimat tamtych czasów. Szalejąca propaganda, absurdalne transparenty, nowomowa w ustach konferansjera, brud, pustka, smutek. Odrażająca codzienność. Jakaś dziwna apatia społeczeństwa, wszyscy poruszają się jakby we mgle, bo gdzie tu się spieszyć, w tym kraju, w którym i tak nie ma żadnych ideałów i żadnych celów. Momentami film staje się komedią w pełnym tego słowa znaczeniu, dokładnie - satyrą na komunistyczny reżim. Ale nie należy zapominać, że to film o Rafale Wojaczku. Zbuntowanym poecie, młodym człowieku, który po prostu pije. Pije, ponieważ próbuje przetrwać w tym cholernym świecie.
Nie wiem, czy film Lecha Majewskiego miał być filmem biograficznym. Być może tak, z domieszką elementów obyczajowości czy nawet dramatu psychologicznego. Jakkolwiek by na to nie patrzeć, trudno nazwać to faktyczną biografią.
Wojaczek jest poetą pochodzącym ze Śląska, dokładnie z Mikołowa. Jego życiorys nie należy do tych, o których mówi się oficjalnie na lekcjach języka polskiego w szkole średniej (notabene: władze miasta Mikołowa nie chcą nazwać żadnej ulicy imieniem Wojaczka, żeby nie deprawować młodzieży). Ale do czego zmierzam? Pierwsze sekwencje filmu to wyjazd Rafała z rozinnego miasta do Wrocławia. Film w żaden sposób nie pokazuje, że Wojaczek jest ze Śląska, a przecież to też jest ważne. Chyba że to miał być właśnie pomysł na film o poecie z Mikołowa?

W filmie brakuje istotnych elementów z życia poety. Owszem, widzimy dziewczynę Rafała, pielęgniarkę z wrocławskiego szpitala, widzimy szpital, w którym Wojaczek przebywał, ale na tym koniec. A przecież pielęgniarka ta urodziła poecie córeczkę. Dlaczego tego nie było?

W zasadzie gdyby nie to, że film zatytułowano "Wojaczek", nikt chyba by się nie domyślił, że to film o nim właśnie. Realizacja ta jest obrazem o rzeczywistości lat 60. i o młodym człowieku, który ciągle pije, wychodzi przez szybę knajpy, skacze z okna i robi skandal na wieczorku poetyckim.

W filmie brakuje Wojaczka. Nie ma tu żadnej klamry, każdy sobie może z powodzeniem dokręcić kilka scen i wstawić w dowolne miejsce. Akcja toczy się powoli i ospale, miejscami film jest nudny, no bo ileż można patrzeć, jak pijany młodzieniec włóczy się ulicami lub pije z kolegą? Myślę, że u starszych widzów film może wywołać grymas gorzkiego uśmiechu, u młodszych zaś - zwyczajne rozbawienie. Więc o co tak naprawdę chodzi?

Trudno odpowiedzieć. Ostatecznie film jest do wytrzymania. Ogląda się go bez obciążeń i specjalnego wysiłku intelektualnego. Bez problemu można wyjść do toalety, a przede wszystkim - bez obaw, że minie na coś istotnego (sprawdzone empirycznie).

Warto koniecznie wspomnieć jeszcze o świetnej kreacji Elżbiety Okupskiej, autorki chorzowskiego Teatru Rozrywki i katowickiego Teatru Korez. Pani Ela wcieliła się w rolę właścicielki domu, u której Wojaczek wynajmuje pokój (i w którym dokona próby samobójczej), nie ukrywającej swoich erotycznych zamiarów wobec poety. Dosyć zabawna postać, świetnie wykreowana, choć rola dosyć niewielka.

I to właściwie wszystko. Poeta, który rozpaczliwie szuka oparcia w świecie absurdu. Czasy, których zrozumienie przerasta możliwości percepcji zwykłego człowieka. Oparcie w wódce, która żadnym oparciem nie jest. A kiedy świat, życie staje się nie do zniesienia, rozstanie się z tym światem na zawsze.

Kiedy zapalono światła, spojrzeliśmy na siebie bez słowa. Na twarzy malowało się rozczarowanie, nie tyle filmem, co brakiem Rafała. Cóż... wyszliśmy z kina. Przywitał nas zimny wiatr i mroźne powietrze. Kolorowa ulica, rozświetlona neonami i reklamami, bogate szyby wystawowe sklepów, dziarski dźwięk telefonów komórkowych. Wróciliśmy do naszych rozmów. Cóż za paskudna niedziela.