Wywiad z Krystyną Doktorowicz, Wojciechem Kilarem, Władysławem Szpilmanem
DR KRYSTYNA DOKTOROWICZ
Dziekan Wydziału Radia
i Telewizji
Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach
MARIUSZ KUBIK: - Czy lubi Pani filmy Polańskiego?
KRYSTYNA DOKTOROWICZ: - Lubię je, powiedziałabym nawet, że jestem entuzjastką filmów Polańskiego. Moim ulubionym jest "Lokator", ale też inne, późniejsze, "Frantic", "Gorzkie gody". Cenię go za twórczość oryginalną, a przede wszystkim za pewien niepowtarzalny klimat, którego nie ma żaden inny reżyser.
Co szczególnie istotne, Polański robiąc filmy, jakie na przykład narzucało mu Hollywood, gdzie rządzi producent - te filmy, które były w jakimś sensie thrillerami, potrafił zawsze wprowadzić coś głębszego, jakieś "drugie dno", analizę psychologiczną. Na przykład w "Rosemary's Baby" - to nie jest po prostu film grozy, to jest obraz znacznie głębszy, który wiele nam mówi o sprawach ostatecznych.
Polański potrafi się przeciwstawiać wszelkim wpływom na jego twórczość, do Hollywood przebił się właśnie swoją oryginalnością, jego kino było "inne". On sam mówi w wywiadach, że nie uznaje dyktatu, czy jakichkolwiek ingerencji różnych komisji, które decydują o kształcie filmu. Bo, jak pan wie, w Hollywood obowiązuje bardzo rygorystyczny system producencki, to producent, a nie reżyser decyduje często, jak film ma się zakończyć. Reżyser jest człowiekiem do wynajęcia, inaczej niż w Europie, chociaż u nas też już system producencki zaczyna dominować, ale wciąż reżyser jest artystą i od niego zależy kształt filmu. Polański odcisnął w kinematografii niezaprzeczalne piętno swoim wyobrażeniem sztuki, jest rozpoznawalny.
Ci którzy z nim współpracowali mówią, jaki jest trudny we współpracy - rzeczywiście jest tak, że jest nieprawdopodobnie wymagający, znamy te słynne historie z kręcenia "Chinatown" i problemy z aktorami. Natomiast przez to on osiąga tę swoją perfekcyjność. To jest reżyser, który nie improwizuje, ma jasną wizję tego, co ma robić i przez to jest niezależny. To jest oczywiście bardzo cenne, jest pewna magia kina Polańskiego, którą trudno jest opisać, można się z nią identyfikować, bądź ją przeżywać. Dlatego szczególnie lubię te filmy.
M. K. - Polański-twórca światowego kina ma jednakże kłopoty z przyjęciem w Polsce, co widzieliśmy chociażby w Krakowie, ale i w Łodzi. Jak oceniać te postawy, czy podobnie mogło by być w Katowicach?
K. D. - Na naszym wydziale byłoby to absolutnie niemożliwe. Żaden z naszych profesorów nie zajął by na pewno takiego stanowiska. Pan Jerzy Stuhr, który jest także naszym wykładowcą na Wydziale Radia i Telewizji, będzie recenzentem dorobku Polańskiego w przewodzie doktorskim, podczas październikowej uroczystości w Łodzi.
Jeśli miałabym to w jakiś sposób ocenić, to niestety, w naszym kraju mamy nadmiar tzw. "wartości", w wielu przypadkach nie liczy się dzieło, nie liczy się człowiek, tylko jakieś ideologiczne względy. Oceniam te postawy zdecydowanie negatywnie.
M. K. - Jak z kolei widzi Pani miejsce Polańskiego na tle powojennej twórczości kina polskiego?
K. D. - Myślę, że nie można mówić o Polańskim w kontekście kinematografii polskiej. Oczywiście on zaczynał w Polsce, tu kręcił pierwsze filmy, ale szybko, jako bardzo młody człowiek rozpoczął karierę europejską, a potem międzynarodową. Swoje wielkie filmy zrobił w systemie amerykańskim, później kontynuował swą twórczość w Paryżu. Nie porównywałabym go z innymi twórcami i ich filmami robionymi w Polsce, bo w tym czasie, kiedy my na przykład mieliśmy do czynienia, choć to trochę starsze pokolenie, z nurtem kina niepokoju moralnego, to on robił zupełnie inne filmy, w szerszym kontekście, szerzej zrozumiałe.
Wydaje mi się, że jest błędem mówienie o Polańskim, jako o reżyserze polskim. To jest twórca, który wywodzi się z Polski, ze szkoły polskiej, ale jest reżyserem przynajmniej europejskim, ze względu na okoliczności, które sprawiły, że nie mógł robić filmów w Stanach Zjednoczonych. Szkoda, bo tam są jednak lepsze możliwości finansowe, zyskuje się też większy rozgłos.
Uważam, że Polański jest jedynym reżyserem wywodzącym się z Polski, który zrobił naprawdę światową karierę. Drugim takim twórcą był Krzysztof Kieślowski, który bardzo zaczynał się liczyć w Europie. Wielu innych naszych reżyserów jest znanych ze swoich filmów, z jakiejś twórczości, to prawda. Ale prawdziwą karierę zrobił jedynie Polański, jego nazwisko jest rozpoznawalne wszędzie.
M. K. - Nie sposób w tym momencie nie zapytać o Andrzeja Wajdę...
K. D. - Oczywiście Polański, jak pan wie, był nominowany do Oscara m. in. filmem "Chinatown", natomiast to są rzeczy nieporównywalne, to jest inne kino. Poza tym myślę, że Oscar dla Wajdy był nagrodą za zaangażowanie polityczne w jego twórczości. To było bardzo widoczne, choćby podczas uroczystości w Los Angeles. Do tego również, mówiąc o tym, nawiązała wtedy Jane Fonda.
M. K. - Polański zresztą odcinał się raczej od powojennej rzeczywistości w Polsce...
K. D. - To prawda, nie dostrzegamy u niego tych problemów, które w kraju, z wiadomych przyczyn, poruszał Wajda i inni reżyserzy tego pokolenia. Natomiast, może właśnie dlatego, że kino Polańskiego było bardziej "zrozumiałe" dla świata - stąd jego kariera, poparta dodatkowo wielkim talentem i niewątpliwie niepowtarzalną magią.
Polański miał zresztą również załamania artystyczne. "Piraci", jak pan pamięta, stworzone zostały w złym czasie - on poniósł całkowitą klęskę, bo to był film o określonej tematyce, w momencie, kiedy pojawiły się filmy Spielberga, które stworzyły zupełnie nowy nurt rozrywkowy w kinie. Ale kilka filmów jest na pewno w absolutnym kanonie klasyki światowej i nikt tego nie może zaprzeczyć.
M. K. - W jaki sposób Polański - twórca, jest "obecny" wśród studentów Pani wydziału? Czym się ta obecność wyraża?
K. D. - Choćby przez to, że studenci znają jego twórczość, która należy do klasyki, a więc jest obecna w projekcjach dydaktycznych. Jego filmy się analizuje, ponieważ ten specyficzny warsztat, typowy dla niego, ma pewne cechy charakterystyczne, będące przedmiotem analizy filmowej.
Natomiast niewątpliwie nie wyobrażam sobie studenta reżyserii, czy szkoły filmowej, który nie zaznajomił by się z tą twórczością. Można mieć inne preferencje, lubić innych reżyserów, ale Polański jest po prostu klasykiem. Tak samo jak się ogląda w szkole filmowej obrazy Bergmana, czy Felliniego, dotyczy to również filmów Polańskiego.
M. K. - "Najważniejsze, to bujać w obłokach" - mówi Polański w swojej autobiografii. Ale wielu znających go ludzi kina, czy przyjaciół uważa, że nie jest on taki, jakim wykreowały go media, czy nawet własna twórczość...
K. D. - Muszę powiedzieć, nie znając go przecież osobiście, że również słyszałam od profesorów - reżyserów znających go prywatnie, że naprawdę on nie jest skandalistą i lekkoduchem. Gdy czasami oglądam z nim wywiady w kanałach satelitarnych, to z jego wypowiedzi przebija nawet jakaś racjonalność i rozsądek. Być może idą tu w parze różne cechy, które bywają przeciwstawne.
Katowice, 19. 05. 2000 r.
WOJCIECH KILAR
Kompozytor, autor muzyki do filmów
Polańskiego "Śmierć i dziewczyna",
oraz "Dziewiąte wrota"
MARIUSZ KUBIK - Jak doszło do Pańskiej współpracy z Romanem Polańskim? Pytam na początek o "Death and the Maiden"?
WOJCIECH KILAR - On najpierw zapytał jednego z moich paryskich przyjaciół, czy może do mnie zatelefonować - takie są na Zachodzie obyczaje. Znał kogoś zaprzyjaźnionego ze mną, kto zadzwonił i mówi: "Polański pyta, czy wolno mu do ciebie telefonować? ". To trochę brzmi, jakbym opowiadał o sobie, jak o gwieździe, ale to jest tam zupełnie normalne, że jeśli się do kogoś dzwoni, to nie wystarczy fakt, że jego numer jest w książce telefonicznej. Zadzwonił więc później do mnie i zaproponował mi pisanie muzyki.
Myśmy się znali bardzo mało, jeszcze z czasów, kiedy on był w Łodzi. Spotkaliśmy się kilka razy w Grand Hotelu, w słynnej Sali Malinowej, ale to właściwie tyle. To był zresztą zupełnie inny okres mojego życia.
M. K. - Często mówi Pan o mieszanych uczuciach, nawet niezadowoleniu, oceniając ostateczny kształt Pańskiej muzyki w gotowym filmie. Jaki był ten końcowy efekt w przypadku filmów Polańskiego?
W. K. - Jeśli chodzi o "Dziewiąte wrota", to moim zdaniem efekt był fantastyczny. Mało kto użył by mojej muzyki tak właśnie, jak Polański w tym filmie. To jest ten przypadek, że kompozytor nie żałuje, że się namęczył. Bo wie pan, kompozytor często daje z siebie wszystko, co może, a potem tej muzyki w filmie albo nie ma, albo jest gdzieś tam w tle, niesłyszalna.
On kapitalnie wykorzystał moją muzykę, wie, po co muzyka jest mu potrzebna. To jest kwestia stwierdzenia faktu, i chyba wszyscy inni, którzy z Polańskim współpracują mogą powiedzieć to samo, że on jest fantastycznym rzemieślnikiem, niektórzy mówią, że ten kult rzemiosła jest u niego wręcz obsesyjny. Ja to akurat szalenie cenię i podziwiam, widziałem przecież, jak pracuje.
Byłem na premierze "Dziewiątych wrót" w Paryżu i przeczytałem zaraz potem recenzję w jednej z poważnych gazet, gdzie napisano: "Jeśli zapomnieliście, co znaczy dobrze zrobiony film, to idźcie zobaczyć "Dziewiąte wrota" Polańskiego". U nas w Polsce wszyscy się cieszą, gdy rodak, nawet mieszkający za granicą poniesie klęskę. Więc krążyły jakieś informacje, że "Dziewiąte wrota" są nieudane itd.
Film po premierze miał znakomitą widownię, jedna recenzja była wyraźnie złośliwa, miażdżąca. Były recenzje, powiedzmy, dobre i były również entuzjastyczne. Oczywiście film ten nie ma może takiej wagi, jak jego niektóre inne filmy, tym niemniej zawsze jest to wspaniałe rzemiosło.
Natomiast jeśli chodzi o "Śmierć i dziewczynę", to wiele mojej muzyki jest wyłącznie na płycie z tego filmu, a nie ma jej w samym filmie, który jest kameralny, z naciskiem na muzykę Schuberta. Sam tytuł "Śmierć i dziewczyna" to jest, jak wiadomo, tytuł kwartetu Schuberta...
M. K. - Przyszło mi na myśl - może niesłusznie - że i temat filmu "Śmierć i dziewczyna" mógł być dla Pana szczególnie interesujący, ze względu na swoistą analogię do niedawnej jeszcze rzeczywistości w Polsce. Pamiętam przecież Pańskie poparcie i zaangażowanie dla opozycji przed 1989 rokiem. Jak Pan odebrał tematykę tego filmu, kwestię pamięci, sprawiedliwości, która czasem każe wyrównywać doznane krzywdy zemstą?
W. K. - Wie pan, to są dwie różne sprawy. W tej chwili nie rozmawiamy już o rzemiośle, bo te dwie sprawy nie mają ze sobą nic wspólnego.
Myślę, że gdy się komponuje, to trzeba zapomnieć o przesłaniu, a myśleć o nutach, a jeśli to jest rzeźba, to o kamieniu, jeśli to obraz - o farbach, pędzlach itd. To są dwie sprawy, odbiór filmu, a napisanie do niego takiej muzyki, która ma niezależnie funkcjonować, ale i wspierać obraz, odgrywać taką rolę, jaka reżyserowi jest potrzebna.
Zawsze powtarzam, że tylko cechą grafomanów jest powoływanie się na szczytne hasła, na Polskę, na religię, na kosmos... Praca, komponowanie, to są nuty, nuty i jeszcze raz nuty. Ale też "przylgnięcie" do obrazu. W przypadku Polańskiego myślałem o tym, żeby napisać taką muzykę, która do tego filmu "przylega".
Ale, niezależnie od naszej, czysto profesjonalnej współpracy - oczywiście, że film ten musiał wywoływać skojarzenia z naszą rzeczywistością, zwłaszcza z tą z 1981 roku.
Miałem satysfakcję kompozytorską, spotykając w "Śmierci i dziewczynie" muzykę Schuberta, która jest integralną częścią scenariusza i pełni ogromną rolę dramatyczną. Wkrótce potem pisałem muzykę do filmu "Portret damy" Jane Campion, a w książce Henry'ego Jamesa jest przecież sporo Schuberta. Tak się więc złożyło, że w krótkim odstępie czasu znów się z nim spotkałem. W tym kameralnym filmie, jakim jest "Śmierć i dziewczyna", moja muzyka zaledwie parę razy ma tam interwencję, główną rolę odgrywa Schubert.
Natomiast w "Dziewiątych wrotach" muzyka jest bardzo widoczna. Jest tym "szatanem", którego nie widać, którego do końca nie oglądamy. Bo jeśli chodzi o tę dziewczynę, to nie wiadomo, czy to jest anioł stróż, czy szatan. Tak, że tu miałem ogromną satysfakcję z tej współpracy, bo rzeczywiście muzyka w filmie odgrywa ogromną rolę i została użyta - ją "słychać", ona tu rzeczywiście funkcjonuje w sposób niezwykle istotny.
Ponieważ jestem dość leniwy, nie lubię pisać długich kompozycji, a Romek wymagał ode mnie dużej ilości muzyki w "Dziewiątych wrotach". To, co inny reżyser bardzo długo by pewnie tłumaczył i wyjaśniał, Polański uciął jednym zdaniem. Ja mówię: "Słuchaj, dlaczego tak strasznie dużo muzyki w tych >>Dziewiątych wrotach<<, dlaczego mnie tak męczysz, czemu każesz mi tyle pisać? ", oczywiście "każesz" w znaczeniu żartobliwym. >>We Franticu<< jest tak niewiele muzyki, w "Śmierci i dziewczynie" mieliśmy tak mało muzyki". A on odpowiedział: "Bo to były filmy realistyczne". I tym mi, jak to mówią "zamknął usta".
Oczywiście, że były to filmy realistyczne, w przeciwieństwie do "Dziewiątych wrót", które są filmem nierealistycznym. W związku z tym muzyka, w samej swej naturze nierealistyczna, musiała zająć w filmie dużo miejsca. Musiałem więc skapitulować i stworzyć tę, blisko godzinną muzykę do tego filmu, ku swojemu utrapieniu. (śmiech)
M. K. - Oceniając poszczególnych reżyserów, dla których Pan komponował, mówił Pan o różnicach, które charakteryzują Zanussiego, Kutza, czy Wajdę, a więc i różnej roli Pańskiej muzyki w tych obrazach. Jak ocenił by Pan obecność i rolę swojej kompozycji muzycznej w filmach Polańskiego?
W. K. - Nie bardzo potrafię mówić tak krótko i zwięźle, jak Romek, ale jeśli przeważnie, w filmach innych reżyserów, jest to jakby kwestia komentarza psychologicznego, a czasem wręcz filozoficznego, jak w przypadku Krzysztofa Zanussiego, to u Polańskiego to jest funkcja, funkcja i jeszcze raz funkcja. To znaczy funkcja muzyki w konstrukcji dzieła. Jego znacznie mniej interesuje komentarz psychologiczny, dopowiadający coś, czego - powiedzmy - słowo, obraz, czy kamera nie są w stanie wyrazić. Interesuje go funkcjonowanie muzyki jako elementu konstrukcji filmu. Muzyka musi być dla obrazu spoiwem, a potem dopiero wpływać na emocje widza.
Pamiętam zresztą, jak spięty przyjechał do mnie w zeszłym roku, w sprawie muzyki do "Dziewiątych wrót". Nie chciał rozmawiać z dziennikarzami, był przejęty, nie bardzo wiedział, co usłyszy. Ale kiedy wysłuchał, nagle się odprężył, muzyka mu się spodobała. Do dziennikarzy nie miał już oporu...
M. K. - Jak zatem ocenia go Pan, jako reżysera? Mimo odniesionych sukcesów, nie przez wszystkich jest on ceniony, również jako człowiek...
W. K. - Trzeba pamiętać, że na każdej liście, czy rankingu najlepszych światowych reżyserów, on jest i to na zupełnie wysokiej pozycji. Chociażby "Chinatown" - jest filmem zupełnie nie do pominięcia w historii kina. I choć to czarny kryminał, to przecież świetnie skonstruowany. A jeśli coś jest opowiedziane wspaniale, staje się dziełem o znacznie większym przesłaniu.
To tak samo, jak w malarstwie, gdzie jabłka, których pełno na każdym straganie, nagle pięknieją na obrazie Cézanne'a, podobnie słoneczniki na płótnach Van Gogha... Tak jest właśnie z Polańskim.
On jest bardziej doceniany w innych krajach, niż u nas, tu, gdzie często wystarcza głoszenie misji, opiewanie wartości przy brakach warsztatu. Zarzucany mu często obsesyjny profesjonalizm przeradza się w doskonałość przesłania jego filmów.
A kiedy słyszę, jak mówi się przy różnych okazjach, również i ostatnio, o jego niemoralności, nie potrafię się z tym zgodzić. Pamiętam zawsze, jak straszne rzeczy ten człowiek przeżył w młodości i później. Jeśli on się nawet zachowuje, jak wieczny smarkacz, ja za tym zawsze widzę jakąś próbę obrony, tragiczną sprawę, coś, co jest w nim, w jego środku.
Romek jest bardzo porządny, koleżeński, brak w nim zawiści. Oboje z żoną mamy do niego wielką słabość. A wie pan przecież, jaki jest mój stosunek do wiary, rodziny, czy religii. Nie czuję się także człowiekiem bohemy. A jednak, mimo tego, że jesteśmy jakby z dwóch różnych światów, cenimy go i lubimy bardzo. Nawet czasem, gdy jestem zajęty, żartujemy z żoną, że nie chcę się z kimś spotkać... - "no chyba, że to Romek". Czy byłoby to możliwe, gdyby on był taki straszny?...
Katowice, 23. 05. 2000 r.
WŁADYSŁAW SZPILMAN
Kompozytor, autor książki wspomnieniowej
z lat II Wojny Światowej pt. : "Pianista"
MARIUSZ KUBIK - Kiedy dowiedział się Pan, że powstanie film pt. : "Pianista"? Jak to się stało, że Polański sięgnął po Pańską właśnie relację?
WŁADYSŁAW SZPILMAN - Skontaktował się ze mną przez swego producenta, po lekturze angielskiego wydania mojej książki. Porozumieliśmy się w sprawie kręcenia filmu i cała sprawa jest już w toku.
M. K. - W jakich jeszcze językach ukazała się ta książka?
W. S. - Dwa lata temu ukazała się po niemiecku w Monachium, bardzo pięknie wydana, z fotografiami. Tam nosiła inny tytuł: "Das wunderbare Überleben". Później było to wydanie angielskie w Londynie, za nim amerykańskie. Teraz dowiedziałem się, że również i hiszpańskie - przedwczoraj dzwoniono do mnie z Madrytu i zaproszono mnie tam, jako autora. Dwa tygodnie temu miałem podobny wieczór w Hamburgu i Berlinie, także spotkanie w naszej ambasadzie.
M. K. - Jest Pan autorem utworów skrzypcowych i fortepianowych, twórcą muzyki filmowej i teatralnej. Jak więc z kolei czuł się Pan w roli kronikarza, opisującego tamten ponury okres okupacyjny?
W. S. - Nie bardzo dobrze, domyśla się pan, że kosztowało mnie to dużo zdrowia. Nie życzę panu, by przeżył pan koszmar wojny. Straciłem rodzinę, to jest opisane w tej książce. A choć to pamiętnik, nie pisałem go codziennie, nie było do tego warunków.
Po wojnie do wydania tych zapisków namówił mnie mój przyjaciel Roman Jasiński, również pianista. Zacząłem znowu nad tym pracować, miałem wtedy znakomitą pamięć, potrafiłem odtworzyć każdy dzień i godzinę. Tę wydaną wtedy książkę opracował Jerzy Waldorff, gdyż w tym czasie przez pół roku przebywałem na koncertach w Szwecji. Nazywała się "Śmierć miasta 1939-1945". Nie byłem jednak zadowolony z tego opracowania, było nie do końca po mojej myśli, głównie pod względem stylistycznym.
A "Pianista", to jest przerobiona zupełnie na nowo książka. Jestem zapraszany za granicę w szereg miejsc na spotkania z czytelnikami, również po tym, kiedy ogłoszono, że będzie sfilmowana.
M. K. - Teraz więc, kiedy z Pańskiego pamiętnika ma powstać film, zrobiony w dodatku przez tak znanego reżysera - jaki ma Pan do tego stosunek? Historię zawartą w "Pianiście" obejrzą widzowie w wielu krajach...
W. S. - Jestem bardzo zadowolony, bo Polański jest jednym z najlepszych reżyserów na świecie. Gdyby zwrócił się do mnie ktoś przeciętny, to bym się wogóle nie zgodził. A scenografa, Allana Starskiego znam od dziecka, z jego ojcem Ludwikiem współpracowałem przy filmach i piosenkach.
M. K. - Czy przewiduje Pan jakąś swą pomoc, sugestie w czasie realizacji filmu?
W. S. - Myślę, że Polańskiemu nikt nie może się wtrącać w to, co ma zrobić. Oczywiście, jeśli będzie taka potrzeba, jeśli mnie zapyta o zdanie w jakiejś kwestii, to chętnie mu pomogę. Ale to przecież znakomity reżyser...
Warszawa, 25. 05. 2000 r.
Władysław Szpilman zmarł 6 lipca 2000 r. w Warszawie (red.)