O trzech profesorach

Profesor Pierwszy, zanim jeszcze został profesorem, wstąpił na pierwszy rok filologii klasycznej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Trudno uwierzyć, ale były to czasy, kiedy nie obowiązywały żadne standardy edukacyjne, które zapewniały studentowi wystarczającą liczbę godzin dydaktycznych w roku, przez co studenci dysponowali nadmiarem wolnego czasu. Wykorzystując ten wolny czas, nasz bohater napisał (przez nikogo niezachęcany) pracę naukową poświęconą dziełom Cycerona. Największy autorytet ówczesnej krakowskiej filologii, profesor Tadeusz Sinko, "autor tysiąca publikacji", jak głosi jego epitafium w krakowskim kościele Kapucynów, uznał pracę studenta pierwszego roku za... doktorską i osobiście objął nad nim opiekę, dzięki czemu młody adept, po rychłej obronie rozprawy magisterskiej (za którą uznano jakiś jego artykuł, opublikowany w renomowanym czasopiśmie filologicznym), znalazł zatrudnienie na uczelni i już w wieku lat trzydziestu zdołał się habilitować (potem zabrakło odpowiedniego dlań miejsca na UJ, ale to już zupełnie inna historia). Ta błyskawiczna kariera była możliwa między innymi dzięki temu, że nikomu nie śniło się wówczas o standardach dydaktycznych, punktach ECTS, strategii bolońskiej ani nawet o studiach doktoranckich. Przyszły Profesor Pierwszy nie musiał więc uczęszczać na żadne "przedmioty kształcenia ogólnego", "przedmioty kierunkowe", "przedmioty specjalizacyjne", po prostu wybrał sobie kilka wykładów, których wysłuchiwał z uwagą, choć odbywały się nieraz w godzinach wieczornych, zaliczył wymagane proseminarium i seminarium. Resztę czasu spędzał w bibliotecznych lektoriach, nie wynaleziono bowiem jeszcze kserografu, za pomocą którego można by sobie materiały biblioteczne skopiować do lektury domowej. Nie znano też jeszcze "zdolności dydaktycznej", algorytmów, parametryzacji jednostek i tych wszystkich innych rzeczy, które ułatwiają dziś organizację "procesu naukowo-dydaktycznego" w wyższej uczelni, ale czasami utrudniają zatrzymanie na niej zdolnych absolwentów.

Profesor Drugi, w przeciwieństwie do Pierwszego, wychowanego i kształconego od dziecka w śródmieściu Krakowa, urodził się i wychowywał w wielodzietnej rodzinie na wsi kilkadziesiąt kilometrów na zachód od grodu pod Wawelem. Jego droga do wiedzy była więc dużo dłuższa i cięższa. Trudno bowiem uwierzyć, ale w tych strasznych czasach w pobliskim Libiążu ani nawet w Jaworznie nie było punktu konsultacyjnego AGH, w dodatku ani w Chrzanowie, ani w Oświęcimiu nie otwarła jeszcze swoich podwoi żadna "Wyższa Szkoła Czegoś Tam" (jak zwykli te uczelnie nazywać ... nie bez lekceważenia - warszawscy publicyści w prasowych polemikach). Gdyby istniały, pewnie by nasz bohater którąś z nich ukończył, lądując potem na posadzie wiejskiego nauczyciela, a może jakiegoś specjalisty w przemyśle. Wspomniana jednak powyżej nierówność w dostępie ludności wiejskiej i małomiasteczkowej do wyższego wykształcenia sprawiła, że przyszły Profesor Drugi po edukację udał się do Krakowa, rozpoczynając już od gimnazjum (dziś legendarnego) św. Anny, potem wstępując na uniwersytet, gdzie studiował polonistykę ze slawistyką ... w ten sposób antycypował światłą decyzję ustawodawcy, by każdy nauczyciel zdobywał w szkole wyższej uprawnienia do nauczania dwóch przedmiotów. Kosztowało go to bardzo wiele: mieszkanie kątem, najpierw w szkole, potem waletowanie w bursie, tułanie się po stancjach, konieczność dorabiania na życie korepetycjami; jednak każdą wolną chwilę poświęcał na pogłębianie wiedzy, potem także działalność w stowarzyszeniach studenckich; co ostatecznie zaprowadziło go na drogę kariery naukowej.Trzeba przyznać, że uniwersytecki i inteligencki Kraków przyjął go z umiarkowanym entuzjazmem, nasz bohater musiał przejść niejedno upokorzenie, ale to go tylko zahartowało do twardej walki o pozycję w środowisku akademickim, którą wreszcie uzyskał, w następnych latach stając się jedną z osób decydujących o kształcie i drodze rozwojowej polskiego (a na pewno krakowskiego) językoznawstwa. To już jednak zupełnie inna historia.

Rys. Malwina Stępień
Rys. Malwina Stępień

Profesor Trzeci też wywodził się z bardzo małej miejscowości, podobnie odległej od Krakowa, jednak na wschód. Nie będzie nas tu interesować, w jaki sposób trafił na uniwersytet, ale zupełnie coś innego. Gdzieś podczas studiów (a było to, jak sądzę, w czasie pierwszej wojny światowej), zetknął się on z hipotezą o związku genetycznym mowy ludzkiej z językiem (sposobem porozumiewania się) małp człekokształtnych. Dowodem tego związku miałby być język Buszmenów i Hotentotów ... ludów zamieszkałych na południu Afryki. Uzyskawszy stypendium naukowe (choć były to trudne czasy, bez programów węzłowych, ramowych, KBN-u i Fundacji na rzecz Nauki Polskiej), Profesor Trzeci - wówczas jeszcze doktor, zatrudniony jako nauczyciel gimnazjalny - wyjechał do Afryki, gdzie zebrał materiały i opisał te języki, zaliczając do tzw. języków mlaskowych (mlaskami nazywał dźwięki, składające się na ową mowę, tak jak głoski budują mowę języków europejskich). Pozwoliło mu to uzyskać przepustkę na katedrę uniwersytecką, ale wybuchła wojna, potem czasy się zmieniły, w językoznawstwie zaczęły dominować inne prądy. Profesor Trzeci jednak do końca pozostał wierny idei ewolucyjnego pochodzenia mowy ludzkiej. W swych pracach, publikowanych po niemiecku i angielsku (mimo że nie zmuszał go do tego żaden pełnomocnik ds. naukometrii), szczegółowo dowodził podobieństw języka Buszmenów z dźwiękami wydawanymi przez szympansy. W tzw. środowisku przysparzało mu to opinii nieszkodliwego wariata; pamiętam, jak na zjeździe Polskiego Towarzystwa Językoznawczego już blisko stuletni staruszek osobiście artykułował przykłady mlasków i opowiadał o swojej pasji, w której wytrwał tyle lat, w przeciwieństwie do wielu innych, także obecnych na sali, którzy poglądy naukowe zmieniali tyle razy, ile razy zmieniała się moda i "zapotrzebowanie społeczne", pozwalające uzyskiwać wciąż nowe granty i dotacje. Gdy referat przedłużał się, przewodniczący obrad przerwał mu i niemal sprowadził go z mównicy (nigdy przedtem ani potem nie zdarzyło mi się obserwować takiej sceny, choćby i prelegent nudził i przeciągał najbardziej w świecie). Tymczasem w ostatnich dziesięcioleciach w lingwistyce Zachodu nastąpił powrót do koncepcji ewolucjonistycznej i przyszła moda na "afrykańskość", na czym Profesor Trzeci niestety, nie zdążył już skorzystać. Gdyby był w swoim czasie wyemigrował, z pewnością na jakimś uniwersytecie w USA znalazłby atmosferę bardziej sprzyjającą swoim badaniom, a może też więcej uznania współczesnych.

Żadna z tych historii, w tym miejscu jedynie pośpiesznie naszkicowanych, już się nie powtórzy. Rozpoczynając nowy rok pracy na uczelni warto wszak pamietać, że były czasy, kiedy te i podobne kariery naukowe mogły się zrealizować.

Piotr Żmigrodzki