Na powitanie Josifa Brodskiego

Trzydzieści lat później

Tak się złożyło, że poznałem go prawie dokładnie trzydzieści lat temu, wiosną 1963 /.../

Sceneria: leningradzki hotel, wieczorem. Brodski recytuje wiersze; z całą pewnością była to Wielka elegia dla Johna Donne‘a, i bodaj również Рождетелский романс a także "В тот вечер возле нашего огня..." (w każdym razie mam te dwie rzeczy zapisane w pamięci jego głosem). Sposób recytacji jest klasycznie rosyjski, a zarazem samoswój. Rosyjski, gdyż nacisk pada na melodię, a nie na sens. Samoswój, gdyż Brodski doprowadza inkantacyjność do maksimum. Zaczyna spokojnie, dość nisko, ale szybko głos się wzbija, nabiera cech lamentu, staje się jakby dzwon, którego dzwonnik nie jest już w stanie utrzymać, miotany od ściany do ściany. W pewnym momencie stało się to już prawie, w wyższym sensie, nie do wytrzymania, głos wypełniał wszystko, hotel wydawał się zamarły z osłupienia. Jeszcze chwila a to naczynie z żywiołem poetyckim w stanie sztormowym zostanie rozerwane na strzępy - gdy wtem nagły spadek głosu, cała stop, cisza, w uszach dzwoni. Poetyckie medium ma twarz pobladłą, wysiłek za każdym razem musi być szalony, nic dziwnego, niestety, że od tamtego czasu nastąpiły dwa zawały. Dźwięki wybrzmiewają, medium dość powoli, jakby w odmierzanym wewnętrznym rytmie staje się (wówczas) krępym, dość silnej budowy, semickim chłopakiem.

Tak słyszałem go potem jeszcze wiele razy i jest to, klnę się, z niczym nieporównywalne. Seans spirytystyczny? Nie, banał. Ale jest się świadkiem, jak poezja zabiera swojego człowieka. w inny wymiar, a potem raptem, na zasadzie twardego lądowania, zwraca go naszemu światu.

Próbowałem wtedy, w 1963 roku, od razu opowiedzieć wszystkim, że spotkałem kogoś niezwykłego. Ale w Moskwie wysłuchano mnie z odcieniem ostentacyjnego lekceważenia typu "już my znamy te petersburskie znakomitości". Moskwa Piotrowi nie wierzy z reguły, a już zwłaszcza na słowo poetyckie. Poeci z Pstra, zdaniem Moskwy, podpierają się erudycją i kulturą, ergo są wtórni i kropka. Gdy tymczasem liczy się naprawdę tylko wysiłek budowy świata z surowców pierwotnych; literatura o literaturze to już nie to. Tak w stolicy ówczesnej oceniano stolicę byłą; z wysoka. Stosunek odwrotny kształtował się podobnie. Ale i w Leningradzie znany był przecież Brodski kręgom wąskim, choć wysokiej klasy. Liczył się tu oczywiście autorytet Anny Achmatowej, która raczyła mu patronować i wyróżniała od początku i szczególnie z grupy poetyzujących rówieśników. Podobno, gdy coś się jej mniej podobało, zwykła była mówić: "Puszkin by tak nie napisał". Wystarczy.

Niezależnie od łaskawości monarchini Brodski umiał przecież w swoim mieście zbudować sobie reputację dostatecznie silną, by władza w tymże 1963 roku właśnie jego upatrzyła sobie na ofiarę represji, mającej w zamierzeniu spacyfikować środowisko leningradzkie.

Znacznie lepiej niż przyjaciół-Moskali wyszło mi przekonywanie Polaków. Jesienią tegoż roku udało się opublikować we "Współczesności" (nr 21/1963) fragment przekładu Wielkiej elegii... Jak się potem dowiedziałem, była to bodaj pierwsza publikacja poety w ogóle. On sam przyjął wiadomość o niej z satysfakcją, choć - przy następnym spotkaniu - wymawiał mi dobrotliwie, że fragment był niewielki i urwany właśnie tam, gdzie miało się zacząć najważniejsze:

Wszystko śpi mocno w ciemności uścisku,

A sfora gończych już ku ziemi skacze.

Może to ty, Gabrielu, biedaczysko,

Zbłąkany z trąbą w nocnym mroku płaczesz?

Nie, to ja, twoja dusza, Johnie Donne.

Zgadzałem się z nim, argumentując, że była mi potrzebna formalna pointa i że, poza wszystkim innym, chodziło o to, by dać polskiemu czytelnikowi przedsmak, kim w ogóle nieznany Rosjanin jest. Od razu wyczułem wówczas, że swoją sztukę traktuje najpoważniej, ale bez właściwego wielu lirykom histerycznego naderwania i przesadnego egotyzmu. Broniło go przed tym poczucie wewnętrznej godności i świadomość własnej wartości. Lubił jednak bardzo wiedzieć, że jest wyczuwany i rozumiany. Sądzę (choć nigdy z nim o tym nie rozmawiałem), że - jak wielu piszących Rosjan - męczył go ogromnie agresywny, czytelniczy prymitywizm, sankcjonowany, mało: z naciskiem lansowany przez system. Zgodnie z zasadami "poduczenia" ( tak tłumaczę sołżenicynowską "obrazowanszczynę") twórca miał obowiązek wsłuchiwać się w głosy swych odbiorców, nawet najgłupszych, i zwłaszcza ci ostatni skwapliwie to wykorzystywali. Pewnie nawet w stosunkowo kulturalnym Pitrze musiał mieć z nimi do czynienia. Pamiętam, jak po powrocie z zesłania, kiedy jego sława, popychana publicznym skandalem, dotarła jednak i do nieufnej Moskwy, szczególnego rozgłosu nabrał znakomity wiersz Одой постессе. Czytająca publiczność nie miała jednak nic lepszego do roboty jak - przede wszystkim - dociekać, kto mógłby być adresatką utworu. Przypuszczenia kierowały się ku Belli Achmadulinie, co było jawnym nonsensem, i przy którymś spotkaniu Osia (jak go jut wówczas miałem prawo nazywać) z lekka się na to poskarżył. Zapewniłem go, że polskim czytelnikom nic podobnego nie przyszło do głowy, bo widzimy tu tylko znany formalny chwyt poetyki klasycystycznej, co przyjął z widoczną ulgą.

Lubił nas jednak bynajmniej nie tylko za to, żeśmy się na nim szybko poznali. Na krąg polskiej kultury trafił wcześniej, budując swoją oryginalną i rozległą erudycję. Bodaj, że zbiegło się to z porą Odwilży, kiedy byliśmy w ogóle w Związku modni i pożądani. On też czytał nasze czasopisma, nauczywszy się na nich języka, którym operował, by tak rzec, poetycko, śmiało improwizując. Był wówczas bardzo chyba ku nam zwrócony, bodaj nie mniej niż ku swej ukochanej Anglii, której kultura przyciągała go przemożnie. Istotny udział miały i wcześniejsze znajomości osobiste, a zwłaszcza pewna miła Polka, której widoczny ślad został utrwalony w wierszach. Zaprosić go do nas nie można było żadną miarą, więc tylko pisał o granicy, nad którą "żurawie ciemności nieustannie lecą ku Warszawie", o początku wojny roku 1939, o szturmie Monte Cassino. Tłumaczył też polską poezję; w moim niewielkim archiwum jego maszynopisów, od razu rozpoznawalnych, najchętniej umieszczanych na wąskich paskach papieru - znajduje się między innymi Gałczyński, W leśniczówce:

 

Здесьб где купелю сонной

звезды мой смех встречают,

кирпичнй домик спосенный

холм золотой вончает,

в лесничестве Пране, ставшем

осенным спасением нашым.

 

Te maszynopisy, o ściśniętych wersach, dość intensywnie kursowały wówczas z Leningradu do Warszawy i dzieliliśmy się nimi w wąskim kręgu zainteresowanych. Tak tworzyła się przerywana nieustanność obcowania, którą również więzienie i zesłanie naruszyło nie na długo. Był poddawany swoim nieustannym, choć zmieniającym się próbom i zmieniał się sam, pozostając sobą; takim nieco odmienionym, jakby z kroplą goryczy czy ze śladem wewnętrznego przepalenia ukazał mi się po powrocie z zesłania. Wiersze docierały też na Zachód i nie my, niestety, mogliśmy mu wydać pierwszą książkę przekładów. Bodaj zrobili to Francuzi w rok po emigracyjnym wyborze rosyjskim, w roku 1966. Ale za to można było spotykać jeszcze w Leningradzie i w Moskwie jego samego. Za każdym razem serce ściskała oczywista niestabilność jego egzystencji; żył, wedle znanego rosyjskiego określenia, "na pticzjich prawach" i w słowach tych mieściła się metaforyczna ścisłość. Nadzieja na wydanie tomiku wierszy okazała się ułudą, a może była tylko fragmentem gry na nerwach.

Aż przyszedł ten moment w roku 1972, kiedy tajna policja złożyła mu propozycję nie do odrzucenia i znalazł się daleko, łaskawy los pozwoli wprawdzie spotykać go na przykład w Wenecji w czasie dysydenckiego Biennale w roku 1977, kiedy oszołomił wszystkich rzuconą od niechcenia pochwałą cenzury, która jakoby sprzyja poezji, zmuszając poetów do wysubtelniania narzędzi ekspresji. Ale było to trudniejsze. I tylko gwiazda jego świeciła coraz silniej, aż w dziesięć lat później, jesienią, nastała przyjemność tłumaczenia pytającym: "Słuchaj, co to za jeden ten Brodski? Czy naprawdę wart Nobla?" - że nagrodzono największego rosyjskiego poetę, niekoniecznie tylko naszych czasów.

 

Tekst powyższy pochodzi z mającej się lada dzień ukazać książki "0 Brodskim. Studia, szkice, refleksje". Red. Piotr Fast, nakładem Wydawnictwa Śląsk.

 
JOSIF BRODSKI


KOLĘDA STANU WOJENNEGO


Wiktorowi Woroszylskiemu
i Andrzejowi Drawiczowi


Topnieją Świąt biele,
wilgoć flagi plami.
Polscy przyjaciele
wszyscy za kratami,
niczym zera w nawias
ujęci w ścian żebra:
logika bezprawia
prostsza niż algebra.

Narody jak dzieci
moresu nie uczą:
znowu władców podnieci
brzęk kajdan i kluczy.
Jeden ruch stalówki
i minus w plus przemienia,
skreślając los ludzki
krzyżem krat więzienia.

Z czoła upartego
szkarłat kapie w obrus
świątecznego śniegu.
Twarz naszego globu,
oszpecona więzień
i ugrów wągrami,
zwraca sil ku gwieździe,
chłodnej jak my sami.

Głodne twarze. Szarość.
Niczym nie speszony
sąd skazuje naród -
ludzi, powalonych
nie tyle przez tanki
szturmujące bramy,
ile przez banki,
w których konta mamy.

Grubszy od otchłani,
którą myśl sonduje,
jest sen rozstrzelanych
ciap w kopalni Wujek;
wyższa niż podatek
jest dłoń co potrafi
utrwalić upadek
jak na fotografii.

Słowo tutaj na nic.
Przecież od łzy lepsze,
gdy przez druty granic
tam stara się przedrzeć,
gdzie polskich przyjaciół serca,
mrozem ścięte:
znów proces się zaczął.
Znów kończą się Święta.


Z oryginału angielskiego przełożył Stanisław Barańczak. Przedruk: Josif Brodski: "82 wiersze i poematy"; Wydawnictwo Znak, Kraków 1989.