CZY UNIWERSYTET JEST FOTOGENICZNY?

Muszę przyznać, że tytułowe pytanie należy do tej kategorii pytań, na które odpowiedzi najlepiej udawały się Szwejkowi. Oczywiście, że uniwersytet jest przyjemnym obiektem do fotografowania: "bo się nie rusza i ciągle stoi w jednym miejscu. Oczywiście nie trzeba go napominać, żeby zrobił przyjemny wyraz twarzy".

Mógłby ktoś pomyśleć, że nie ma nasza uczelnia ważniejszych problemów niż roztrząsanie jej fotogeniczności. Oczywiście że takowe są, ale do tego, by zmierzyć się z prawdziwym dramatem, jakim jest np. brak miejsc do parkowania, brakuje mi drapieżności, kąśliwości i bezkompromisowości, pomijając już tę kwestię, że w zasadzie guzik mnie to obchodzi.

Do zadania tytułowego pytania sprowokowała mnie wystawa, którą jeszcze parę tygodni temu można było oglądać w hallu Rektoratu. "Sprowokowała" - to nie jest zresztą najbardziej trafnie użyte słowo. Zdjęcia były ładne, przyjemne czasem nawet kolorowe... I niejedna pani administratorka chętnie powiesiłaby sobie któreś z nich na ścianie zamiast grafiki, do czego zmusza ją gust Rektora, a na co ona sama patrzeć nie może, a cóż dopiero jeść przy tym śniadanie! Jeżeli wspomniana wystawa nie rzuciła mnie na kolana, ani też zbytnio nie zachwyciła, to dlatego, że większość pokazanych tam fotogramów - podkreślam większość, nie wszystkie - traktowała temat "Uniwersytet" w sposób zgodny ze schematem, od lat przez nauczycielki języka polskiego wbijanym do głów co bardziej tępych uczniów podczas konstruowania wypracowania: Wstęp, rozwinięcie, zakończenie. I tak też było.

1/ Wstęp. Widok budynku Rektoratu, bądź któregoś z wydziałów.

2/ Rozwinięcie a/ sala wykładowa. Na tablicy wypisany jakiś makabrycznie wielki wzór, b/ uczony w białym fartuchu spogląda przez mikroskop, c/ studentki i studenci tłoczą się przed salą egzaminacyjną.

3/ Zakończenie, czyli relaks - Zespół "Katowice" w pasiastych spódnicach.

Oglądając te zdjęcia pomyślałem, iż szkoda, że nikt nie postarał się by spojrzeć na życie uniwersytetu przez pryzmat jednej postaci, obojętnie, studenta czy profesora. Ale czy to faktycznie dobry pomysł? Ostatnio ludzie jakby niezbyt chętnie zgadzają się na robienie im fotografii. Pomijam tu oczywiście aktora Cezarego Pazurę, który niczym wielkooki Argus patrzy z okładek setek kolorowych pism. Przyczyną nie są z pewnością względy estetyczne jak np. u Bertolda Brechta, który unikał fotografowania, gdyż jak mawiał: doskonale wie, że wychodzi na zdjęciach jak idiota, nie widzi więc powodu, by inni oglądając go podzielali tę opinię.

Może problem leży w niepewności, co do dalszych losów takich zdjęć? Nie każdy ma swojego komendanta Superczyńskiego, który w odpowiedniej chwili rozpozna się na starej fotografii.

Oglądając wystawę nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że ja już to kiedyś wszystko widziałem. Skąd takie deja vu? Przecież zdjęcia były całkiem świeże. Nie myliłem się jednak. Oczywiście że widziałem w książce "Dziesięć lat Uniwersytetu Śląskiego 19681978". Ile z 3 tysięcy egzemplarzy ocalało do dzisiaj? Podejrzewam, że niewiele. Zmienili się bohaterowie pierwszego planu. Zmieniła się moda, wystrój budynku, ale sposób pokazania tematu, pozostał ten sam. I wtedy i teraz to samo zafascynowanie byle maszyną, urządzeniem, którego przeznaczenia i tak nikt nie rozumie. I wtedy i teraz sesja, to grupa studentów pozorująca nerwowe poszukiwania czegoś w naręczach papierzysk. I wtedy i teraz podobny ceremoniał, a nawet niektórzy jego celebransi dziwnie do siebie pasujący. Ale jest jedna sprawa, która dzieli niczym dawna granica na Odrze i Nysie te dwa światy: J ę z y k !! Przytoczę kilka podpisów firmujących tamte fotografie. I nie trzeba nadmiaru wyobraźni, by domyślić się, co faktycznie one przedstawiają.

- "Wysoka efektywność nauczania - to podstawowe kryterium oceny dydaktyki uniwersyteckiej",

- "Prace porządkowe w nowo oddanych do użytku mieszkaniach i obiektach, to tradycyjna "specjalność" studentów",

-"Podczas praktyk studenckich realizowany jest program wychowania przez pracę".

Czy można się dziwić, że po 89 roku książkę tę zakopywano głęboko w stertach makulatury przebijając dla pewności osikowym kołkiem? Nie zmienia to jednak faktu, że jest to pewien dokument, a ze względu na zamieszczone tam fotografie być może dokument szczególny, gdyż oryginały z pewnością dawno już zostały zniszczone, spalone, zjedzone... Być może, kogoś to oburzy, że przypominam takie akurat wyczyny ówczesnej propagandy. Nie byłoby to dla mnie specjalnym zaskoczeniem. Czytając o zasługach dla nauki i kultury polskiej innych uczelni odnoszę czasem wrażenie, że poza Uniwersytetem Śląskim wszystkie szkoły wyższe wypuszczały jedynie samych Kuroniów i Michników - wstyd pozostawiając nam. Ale głowy do góry! Okazuje się, że i wstyd może stać się powodem do dumy. "Gazeta Wyborcza" (data nie ważna, cytat nie jest wart poszukiwań) zamieściła latem reportaż ze zlotu wielbicieli Wojciecha Cejrowskiego. Brały w nim udział dwie studentki naszego uniwersytetu dodajmy: incognito. To na razie jedynie wstyd, ale będzie i duma. Jedna z nich, tłumacząc konieczność zachowania anonimowości, szepnęła reporterce, że studiuje na Wydziale Nauk Społecznych więc zrozumiałe, że boi się represji. Czy widzicie państwo tę zazdrość w oczach nastoletnich wielbicielek guru Cejrowskiego, które były za młode by kolportować bibułę i rzucać kamieniami w ZOMO, kiedy tak patrzą na nasze studentki i myślą: "Te to mają dobrze. Na inaugurację będą wbijać im szpilki pod paznokcie, albo chociaż bić żelaznym prętem i polewać lodowatą wodą. Będą miały wspaniały życiorys"...

Ta historia przypomniała mi jedną z opowieści "wuja" Andrzeja Potoka, który siedząc kiedyś Pod Jaszczurami słuchał opowiadań (a był to początek lat 80-tych) studentów powracających z jakiejś manifestacji, skarżących się na szykany ze strony MO. "Wuj" Potok smętnie spojrzał w głąb pustej szklanki i rzucił: "Cóż możecie powiedzieć wy, którzy nigdy nie byliście na gestapo!" "Wuj" Potok legenda krakowskich klubów studenckich jako małoletnie pacholę faktycznie był na gestapo, gdyż jego matka musiała zameldować jakiegoś Niemca dokwaterowanego do obszernego mieszkania Potoków. Fotografa wprawdzie przy tym nie było, ale ja "Wujowi" wierzę.