Rozmowa z prof. dr hab. Sędzimirem M. Klimaszewskim

Rektor - biolog

Kiedy związał się Pan Profesor z biologią ?

Rozpocząłem studia w 1954 roku jako pierwszy rocznik, który bez zahamowań wojennych wkroczył w życie studenckie, uczelniane. Moim macierzystym uniwersytetem był Uniwersytet Warszawski. Zacząłem studiować biologię w okresie znakomitej kadry. Były tam takie osobowości, jak profesor Jaczewski z zoologii, profesor Rabe. I tak mi się szczęśliwie udało, nie wiem sam na jakiej zasadzie, że oni mnie wybrali, zauważyli w czasie działalności w kole naukowym, że mogę się uważać za ucznia obu profesorów. A co ważniejsze obaj, już dziś nieżyjący, profesorowie uważali mnie za swojego ucznia. Często bywa tak, że ktoś się uważa za ucznia, a mistrz na kolanach odżegnuje się od takich wychowanków. Ja miałem prawo podawania Jaczewskiemu płaszcza. To było wielkie wyróżnienie - były tylko dwie, trzy takie osoby. Profesorowie wpłynęli na mój system myślenia biologicznego i dlatego zająłem się zoologią.

Czy od początku myślał Pan o karierze naukowej?

Chyba myślałem, jako że w szkole uczestniczyłem w pracach w kole biologicznym i zajmowałem się badaniami na działalnością przysadki mózgowej u płazów. To znaczy mnie się wydawało, że ja się zajmuję, bo moje umiejętności manualne były na tyle ograniczone, iż operowane przeze mnie żaby nie przeżywały tych zabiegów. Kiedy pierwsza przeżyła i pojawiły się stosowne zmiany w ubarwieniu, to skończyłem szkołę i znalazłem się na studiach. Myślałem raczej, że pójdę w tym kierunku - anatomii fizjologicznej, funkcjonalnej. Ale osobowości moich profesorów spowodowały, że systematyka stała się czymś, co w sposobie rozumowania mnie bardziej pociągnęło.

Jakie były pierwsze kroki młodego magistra biologii?

Ponieważ profesor Jaczewski był dyrektorem Instytutu Zoologii na Akademii Nauk po studiach, w 1959 roku, przeszedłem właśnie tam. Od czasu do czasu prowadziłem w godzinach zleconych różne zajęcia w Uniwersytecie Warszawskim. Doktorat zrobiłem tam w 1962. W 1964 roku się habilitowałem. Miałem wtedy 27 lat.

To bardzo młody habilitant ?

W zoologii tak; w matematyce to już nie byłbym młody. W kilka miesięcy po habilitacji przeniosłem się do Uniwersytetu Marii Skłodowskiej - Curie w Lublinie.

Wtedy zostałem wezwany do wykładu, bo w tradycyjnych uczelniach przestrzegano zasady, że jeśli ktoś był habilitowany w uczelni, to ma ona prawo wezwać go do odbycia wykładu u siebie. Przez kilka lat jeździłem raz na tydzień do Warszawy. Dawało mi to bardzo dużo, bo była okazja do porównania mentalności studentów i możliwość modyfikowania swojej dydaktyki. W 1964 znalazłszy się w Lublinie zostałem w efekcie wyborów po pół roku kierownikiem Katedry Zoologii. Byłem też od 1970 roku dyrektorem Instytutu Biologii. W 1973 roku przeniosłem się do Katowic.

Co zadecydowało o przeniesieniu na Uniwersytet Śląski, to była wtedy bardzo młoda uczelnia?

Tu był tylko istniejący od 5 lat Instytut Biologii. Kiedy powstawał Wydział Biologii było oczywiste, że będą musiały być tu skierowane środki na aparaturę i etaty. I to był plus, ale ważne było też miejsce. Już w Lublinie zaczęły mnie interesować badania zoocenotyczne, nad ugrupowaniami zwierząt i ich zmiany w związku z rozmaitymi czynnikami, w tym antropopresjami... Gdzież lepiej niż na Śląsku można zobaczyć oddziaływanie człowieka!

Po drugie - objąwszy katedrę w Lublinie otrzymałem ją z dobrodziejstwem inwentarza. Najmłodszy po mnie pracownik był ode mnie dwanaście lat starszy. W pewnym momencie się zorientowałem, że ich przestawienie na to, co ja robię albo będzie niemożliwe, albo ja nie będę wiedział, czy oni będą w tym, co robią dobrzy. A łatwiej zmienić jednego niż wszystkich Doszedłem do wniosku, że lepiej zmienić siebie i udać się tam, gdzie będę mógł zbudować zespół od podstaw. Uniwersytet Śląski takie możliwości dawał. W efekcie w UŚ pracuję dłużej niż we wszystkich innych miejscach. I z tego punktu widzenia mogę się uważać za katowiczanina.

Czy nadzieje te udało się zrealizować?

W znacznej mierze tak. I są tu dobre stosunki, co też nie jest bez znaczenia. Byłem dyrektorem instytutu, dziekanem tego wydziału, prorektorem.

I stąd wyruszył Pan w drogę po godność rektora?

Przeszedłem całą drogę uczelnianą: od asystenta do rektora. Rektorem zostałem wybrany w 1980 roku. Wybór był podstawą do mianowania przez ministra, co stało się w 1981 roku. Potem miałem przerwę. I w okresie stanu wojennego, kiedy wykładałem w Uniwersytecie Moskiewskim zostałem odwołany, w maju 1982 wróciłem do Polski. Od razu jako rektor.

Jak długo sprawował Pan tę funkcję?

Dużo, za dużo. Do 1990 roku, czyli 8 lat w sposób ciągły.

Jak Pan wspomina ten czas ?

Jako wyjątkowo trudny psychicznie, bo stan wojenny nie był łatwym okresem. Uczelnia miała te same braki, które pewno ma i teraz, to znaczy niedostatek pieniędzy. Z trudem można było zapewnić pobory pracownikom przy górnej granicy stawek, a nie jak było w większości polskich uczelni przy niższej. I wiele innych spraw, których nie sposób w kilku słowach opowiedzieć. Poprzedni rektor był internowany, w styczniu został odwołany.

Obowiązki rektora pełnił profesor Maksymilian Pazdan, ja Uczelnię przejmowałem z jego rąk, a on pozostał moim zastępcą.

Kłopotem była ogólna atmosfera i stosunek do Uniwersytetu, gdzie jak można było domniemywać, zaufaniem obdzielano nas ograniczonym.

Musiał Pan ulegać naciskom politycznym?

Oczywiście, że musiałem, bo był przedstawiciel WRON-u, który w sprawach wszystkich kadrowych był opiniodawcą i stawiającym wnioski. Musieliśmy na przykład ulegać wnioskom o zwolnienie, po czym pracownik się odwoływał do sądu, sąd przywracał go do pracy, a myśmy nie protestowali. Szliśmy po linii najmniejszego oporu, żeby wyjść na swoje. Nie było to proste, były naciski. Chociaż podejrzewam, że mogło być gorzej, bo na Śląsku naciski te były silniejsze niż w innych województwach.

To było wszystko strasznie skomplikowane, pewnie nie wszystko zrobiłem właściwie, miałem ograniczony zasób informacji. Jestem przedstawicielem nauk przyrodniczych i dla mnie pojęcie prohibitu było raczej takie mgliste, w biologii nie było prohibitów.

Są rzeczy z których jestem dumny i takie, z których nie jestem. W tych wariacko trudnych czasach utrzymaliśmy, a nawet zwiększyli, tempo rozwoju habilitacji i profesur w stosunku od poprzedniego okresu. Sądzę, że sumarycznie moje działania miały więcej pozytywów niż negatywów.

Ale Uczelnia to nie tylko, naukowcy, ale także budynki. Pod koniec Pańskiej kadencji część Wydziału Filologicznego powróciła do Katowic.

Do dziś nie wiem, czy to było właściwe rozwiązanie, ale to Senat ma prawo decyzji. W bardzo trudnych warunkach był i jest Wydział Prawa. I sądzę, że gdyby to przejął Wydział Prawa, może byłoby to korzystniejsze. Nie potrafię dziś powiedzieć, ale jeśli to był błąd, to część winy spada na mnie.

W jakich okolicznościach przestał Pan pełnić funkcję rektora?

Koniec mojej kadencji został przedłużony, bo kadencja miała się kończyć we wrześniu, ale przedłużono ją do końca listopada. Ja nie dotrwałem do końca. Zwróciłem się do profesora Henryka Samsonowicza - ówczesnego ministra edukacji, żeby mi pozwolił od 1 listopada zakończyć pracę rektora. Ja zdawałem sobie sprawę z luki zawodowej, z trudem przez lata rektorowania śledziłem piśmiennictwo naukowe. Publikowałem, ale tylko 1, 2 prace rocznie. I chciałem wrócić do zawodu. Kilka lat wcześniej załatwiłem przez Akademię Nauk kontrakt w Instytucie Paleontologii Rosyjskiej Akademii Nauk w Moskwie rozpoczynający się właśnie 1 listopada. Prof. H. Samsonowicz powiedział, że mnie rozumie. W ten sposób zakończył się dla mnie okres rektorowania, nie zakończył się okres związku z Uczelnią. Ja teraz uważam, że to jest moja Uczelnia.

Czy ma Pan jakieś miłe wspomnienia z tamtego czasu?

Nie, to był cały czas bardzo trudny okres

Chciałby Pan jeszcze raz zostać rektorem?

Nigdy i pod żadnym pozorem. Jest to trudny obowiązek, ktoś go musi pełnić, chce czy nie chce. Prosiłem, żeby nie powoływano mnie na rektora. Może przez to, że się zgodziłem, Uniwersytet uniknął kilku innych jeszcze dodatkowych nacisków.

Dziękuję za rozmowę.