Koniec świata odłożony

Mimo nadziei wyrażonej w ostatnim felietonie koniec świata nie nastąpił, a przynajmniej nikt mnie o tym nie powiadomił. I trzeba pisać niniejszy felieton, bo Redakcja nie okazuje litości: felietony będą się ukazywać jeszcze nawet po końcu świata – taki jest cykl produkcyjny „Gazety Uniwersyteckiej UŚ”.

Kończenie się świata może być denerwujące. Na przykład nowe obostrzenia w sklepach wielkopowierzchniowych powodują, że ,,na wejściu” powinniśmy założyć jednorazowe rękawiczki z poliestru. Proszę spróbować w takich rękawiczkach otworzyć plastikowy woreczek, w którym chcemy umieścić zakupione pomidory. To jest rodzaj pokuty za nasze przeszłe grzechy; dobry wstęp do rozprawy przed Sądem Ostatecznym.

Poruszamy się dalej alejkami, które przerażają, bo w nich kłębi się tłum, a pośrodku platformy z dobrem wszelakim: papier toaletowy, ręczniki, masło, jaja i ryby, których nazw niekiedy nie znam. W głównej alejce wyprzedaż: można trafić na maseczkę za pół ceny (co nie znaczy, że wybrakowaną) lub płyn odkażający, również po okazyjnej cenie.

Napełniamy powoli koszyk, aż wreszcie dochodzimy do sektora alkoholowego, gdzie mimo wszystko radzi byśmy wziąć co nieco na rozgrzewkę. Bo to zima idzie i – niech się lekarze i minister gniewają – nam najlepiej robi napój dla dorosłych. Przeglądamy te kolorowe butelki – to prawdziwy zawrót głowy, nie wiemy, co wybrać. Ale dostrzegamy znajomy trunek, o nazwie grzaniec galicyjski. W nosie czujemy zapach korzeni (to oczywiście wyobraźnia, bo grzaniec jest szczelnie zamknięty, ale w realu to jeszcze jeden test na to, że nie mamy covida). A propos, na pewno Państwo widzieli taki mem, na którym bohater(ka) testował(a) rozmaite zmysły kolejnymi kieliszkami wina, a rano się obudził(a) z okropnym bólem głowy. To – wiadomo – jest jeden z podejrzanych symptomów, więc rozpoczyna się testowanie na nowo… Ale wróćmy do naszego supermarketu. Drżącymi rękoma (na których wciąż mamy rękawiczki z plastiku) zdejmujemy butelkę z półki i szybko kładziemy do koszyka, by się nie zbiła.

Potem to już rutyna. Kasa misiu, kasa, jak mawiał… już nie pamiętam, kto, ale w tym stanie ducha trudno o rewelacyjne wyniki pamięci. Kasa się trochę zmieniła: pandemia przyniosła dynamiczny rozwój kas samoobsługowych, które instalowane są niemal we wszystkich sklepach i sklepikach. Nie ma już kolejek dla osób z małą ilością artykułów. Powodowały one dylematy. W bostońskim supermarkecie kasjerka, widząc klienta z górą towaru pchającego się do kasy, w której obsługiwano jedynie do pięciu sztuk w koszyku, zadawała retoryczne pytanie: czy pan jest z Harvarda i nie umie liczyć, czy z MIT i nie umie czytać? Zakupy zrobione, zapłacone i możemy udać się do domu, gdzie w spokoju będziemy się delektować grzańcem.

Nie wzięliśmy pod uwagę czujności ministra zdrowia i mafii lekarskiej. Otóż proszę sobie wyobrazić, że grzaniec okazuje się… bezalkoholowy! No to istny koniec świata! Wnuk, który nam zwrócił uwagę na ten dopisek na etykiecie, wyraził dezaprobatę w następujący sposób: Myślę, że Galowie poczuliby się oburzeni, gdyby się dowiedzieli, że kiedyś powstanie coś zawierające nazwę ich kraju z dopiskiem ,,bezalkoholowe”. Tego już było za wiele. Jak można?!? Galów wysiedlać do Galicji? Pocieszające, że młodzież już nie pamięta Galicji i Franza Józefa, którego zdarza się wciąż wspominać ciepło w Krakowie. Ale to, że Galię myli się z Galicją, zakrawa na błąd większy niż pomylenie Śląska z Cylicją, co się zdarzyło George’owi Lloydowi. Już Cezar pisał: Galia est omnis divisa in partes tres i nie miał na myśli Galii, Portugalii i Galicji składającej się z dwóch części – hiszpańskiej i polskiej lub raczej polsko-ukraińskiej. Można pomylić Galicję z Galileą, ale Galów tu nie widziano, to nie kraina Asteriksa i Obeliksa. To nie kraina potion magique, magicznego eliksiru, to kraina grzańca galicyjskiego, dotychczas alkoholizowanego. Aż się prosi zacytować wiekopomne słowa jednego z działaczy pezetpeeru: Fałszywa dezinformacja jest naszą piętą Archimedesową. 

Autorzy: Stefan Oślizło
Fotografie: Janusz Kożusznik