Rozmowa z profesorem Jerzym Foberem, kierownikiem Zakładu Rzeźby w Instytucie Sztuki Uniwersytetu Śląskiego

Studia artystyczne nie mogą być masowe

Prof. Jerzy Fober, kierownik Zakładu Rzeźby w Instytucie
Sztuki UŚ w Cieszynie
Prof. Jerzy Fober, kierownik Zakładu Rzeźby w Instytucie Sztuki UŚ w Cieszynie

Pamięta Pan Profesor początki swojej pracy na Uniwersytecie Śląskim?

– Tak. Zawsze chciałem pracować na wyższej uczelni. Moja prawdziwa przygoda ze sztuką zaczęła się w prestiżowym Liceum Plastycznym im. Antoniego Kenara w Zakopanem. Potem ukończyłem Wydział Rzeźby na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Od początku wiedziałem, że wrócę na południe. Co prawda Warszawa oferowała wiele atrakcji, czułem jednak ogromny sentyment do gór. Akurat w rodzinnym Cieszynie funkcjonowała filia Uniwersytetu Śląskiego. W 1986 roku, dwa lata po dyplomie, zostałem zatrudniony jako asystent w Zakładzie Rzeźby.

Chciał Pan Profesor być artystą czy dydaktykiem?

– Zawsze na pierwszym miejscu stawiam sztukę. Nauczanie sztuki stało się dla mnie pewnego rodzaju koniecznością. Dla artysty najważniejsza jest wolność. Zachowanie jej jest bardzo trudne. Trzeba pójść na wiele kompromisów. Bycie pedagogiem, według mnie, daje artyście największe możliwości nieskrępowanego rozwoju. Oczywiście muszę dzielić swój czas na pracę artystyczną i pedagogiczną, moje doświadczenie rzeźbiarskie procentuje jednak w obszarze pedagogiki – jestem wiarygodny w mówieniu o sztuce i nie mam się czego wstydzić w tym zakresie.

Pracuje Pan Profesor ze studentami już prawie trzydzieści lat. Czy młodzi ludzie na uniwersytecie w tym czasie się zmienili?

– I tak, i nie. Zmieniają się – przepraszam za porównanie – jak elektroniczne gadżety. Ta zmiana musi być, bo ona tkwi w odmiennych obszarach cywilizacyjnych. Bez wartościowania. Myślę, że mentalnie, pomijając wszelkie zdobycze kulturowe, osiemnastoletni człowiek w średniowieczu niewiele różnił się od tego w XXI wieku. Tym bardziej różnica dziesięciu czy dwudziestu lat nie ma znaczenia. To jest pokolenie, które ma inny obszar wiedzy, umiejętności, sprawności intelektualnej. Inny – nie znaczy, że gorszy. Dla mojego pokolenia bardzo odległy, bo my jednak jesteśmy z trochę innego świata. To, że dzisiejsi studenci nie zachowują się tak jak my, że nie przeczytali wszystkich tomów Tomka Alfreda Szklarskiego albo nie widzieli wszystkich odcinków Czterech pancernych, nie znaczy, że są gorsi.

Jednak – w przypadku studentów uniwersytetów – często mówi się o obniżeniu standardów. Wykładowcy mówią o nich, że są mniej oczytani, nie szukają inspiracji, nie korzystają z tego, co daje im uczelnia...

– To „obniżenie standardów” jest związane z upowszechnieniem wykształcenia. Jeśli wykształcenie uniwersyteckie przestaje być elitarne, to na uczelniach wyższych pojawia się coraz więcej studentów średnio lub, co gorsza, słabo przygotowanych do podjęcia wysiłku nabywania wiedzy. Uważam, że nie ma w tym nic złego – im więcej osób wyjdzie z uczelni mądrzejszych niż na nią przyszli, tym lepiej dla nas wszystkich. Geniusze zawsze będą się wyróżniać, a przeciętni zostaną przeciętnymi. I tyle. Nie papierek, a życie zdecyduje o tym, kto jest naprawdę kompetentny i wartościowy. Duża liczba wykształconych ludzi legitymujących się dyplomem wyższej uczelni świadczy tylko o tym, że mamy coraz lepsze społeczeństwo. Jestem pewien, że człowiek, który kończy naukę na uniwersytecie, jest lepszy niż ten, którym był trzy lub pięć lat wcześniej.

Wielu specjalistów przyczynę niekorzystnych zmian na uniwersytetach upatruje w reformie edukacji i wprowadzeniu gimnazjum. Zgodzi się Pan z tym poglądem?

– Zawsze można krytykować czyjeś pomysły związane z rewolucją jakiejś instytucji czy programu. Takie decyzje zawsze budziły kontrowersje. Ilu ludzi, tyle pomysłów na zmianę, ale to nie zmienia faktu, że zawsze ten sam procent ludzi pozostaje utalentowanych wybitnie, średnio albo przeciętnie. Czyli w rzeczywistości nic się nie zmienia. Nieważne, ilu jest potencjalnych absolwentów, zawsze pozostaje stały procent tych, którzy zmienią świat, bez względu na warunki, jakie będą mieli.

Dziś uniwersytet jest w kryzysie: finansowym, demograficznym i strukturalnym. Na ile Instytut Sztuki odczuwa te bolączki?

– Uniwersytet jest w kryzysie związanym z pewną rzeczywistością, która nas otacza. Kiedy powstawały pierwsze uniwersytety, nikt nie myślał o koniunkturze, biznesplanach, związku uniwersytetu z biznesem czy rozwojem gospodarczym. Jedyna relacja, jaka wtedy istniała, dotyczyła autorytetu wiedzącego więcej i chętnego do odkrywania wiedzy, czyli studenta. Dziś kształcenie na uniwersytecie stało się nerwową próbą nadążania za rynkiem – obecnie dobrobyt materialny silnie wiąże się z wykształceniem. To pewien syndrom czasu – wartość człowieka, instytucji, idei przelicza się na pieniądze, a to, czego nie można przeliczyć, nie jest ponoć atrakcyjne. Sytuacja, w jakiej jest uniwersytet, wymaga także od Instytutu Sztuki pewnej elastyczności. Nie należy rezygnować z wartości, które leżą u podstaw uniwersytetu, ale trzeba je uwspółcześnić. Nie można się obrażać na rzeczywistość. Trzeba podejmować dialog ze współczesnością, ale nie przekraczając obiektywnych wartości, które stanowią podstawę uniwersytetu.

Jaki zatem powinien być współczesny uniwersytet?

– Uniwersytet nigdy nie był źródłem wiedzy okrojonej czy dopasowanej do wąskiego zapotrzebowania. Miał w sobie właśnie ten synonim uniwersalności, badania świata w najszerszym tego słowa rozumieniu. Jeżeli jest jakieś niebezpieczeństwo dla uniwersytetu dzisiaj, to jest nim rezygnacja z tej uniwersalności. Gdyby rzeczywiście uniwersytet stał się rodzajem wyższej szkoły zawodowej, wówczas byłoby to niebezpieczne. Uniwersytet nie może zrezygnować z szerokiego, ogólnego spojrzenia na świat i człowieka. Warto zwrócić uwagę, że nadmiar spraw administracyjnych, sprawozdań i przeliczeń na punkty stoi w sprzeczności z pierwotną ideą uniwersytetu. Te kryteria, które są oczywiste i jasne dla nauk ścisłych, humanistycznych czy przyrodniczych, nigdy nie będą mogły odnosić się do kierunków artystycznych. Studia artystyczne – ze względu na swoją naturalną specyfikę – nie mogą być masowe.

Zjawisko peryferyzacji dopadło również świat nauki. Czy Instytut Sztuki, który znajduje się w Cieszynie – małym miasteczku oddalonym od Katowic, ma szansę się jej przeciwstawić?

– Oddalonym podobnie jak Sorbona czy Oxford. Istnieją przecież przypadki, że ludzie z dużych miast uciekają od tego, co w nadmiarze, i przyjeżdżają do Cieszyna na studia. Zazwyczaj osoby, które wychowały się na prowincji, chcą studiować w dużych ośrodkach uniwersyteckich. Ciągnie ich do dużego miasta. Mamy studentów z Warszawy, Gdańska, Poznania, których do Cieszyna przyciągnął urok prowincji. Spokój, cisza, inne tempo życia. W tym tkwi szansa takiej szkoły jak nasza. Problemem mogą być rozwiązania, które wprowadził system boloński. Możliwość ucieczki po trzech latach może wygonić z Cieszyna część studentów. Jestem jednak przekonany, że na ich miejsce przyjdą kolejni.

Czyli nie widzi Pan Profesor problemu w systemie opierającym się na podziale studiów na licencjackie i magisterskie?

– Nie jestem jego zwolennikiem. Być może sprawdza się na tradycyjnie rozumianym uniwersytecie, dla wykształcenia artystycznego nie jest to jednak żaden atut. Artyści naprawdę potrzebują dłuższego czasu, aby ukształtować swoją osobowość. Ten czas potrzebny jest również na zbudowanie relacji uczeń – mistrz. Siłą dawnych uczelni artystycznych była siła osobowości, które tam pracowały i kształciły studentów. Dzisiaj rezygnuje się z osobowości na rzecz idealnego programu i ta najważniejsza wartość gdzieś się na uniwersytecie gubi.

W ten sposób przecież studenci mogą poznawać różne miejsca i ludzi...

– Żeby jednak stać się specjalistą w jakiejś dziedzinie, trzeba ją zgłębiać nie tylko przez pięć lat studiów, ale przez całe życie. Jeśli studiowanie zaczyna się utożsamiać z wędrówką, zwiedzaniem atrakcyjnych miejsc, to jestem pewien, że gubi ono swój sens. Pamiętam, że w galerii Władysława Hasiora w Zakopanem spotkałem kiedyś pewną panią, która chciała u niego studiować. Oczywiście Hasior nie był profesorem wyższej uczelni, był nauczycielem liceum plastycznego i doskonałym rzeźbiarzem. Nie miało to dla niej znaczenia, ponieważ ona w pewien sposób kompletowała tylko swoje portfolio i teraz przyszedł czas na Hasiora w CV. Pokazuję tutaj zły przykład rozumienia własnego rozwoju jako ciągłej podróży od jednej pracowni do drugiej. Jej życie polegało tylko na wędrowaniu, spędzaniu go w wyreżyserowany przez siebie sposób. Dlaczego o tym mówię? Bardzo dużym niebezpieczeństwem jest rozbicie tego logicznego ciągu studiów po trzech latach wędrówką w inne miejsce, gdyż traci się wtedy perspektywę rozwoju w dziedzinie, którą się zajmuje. Zaczyna to trochę przypominać zawody sportowe, a nie studiowanie. Traci się pogłębioną, intymną relację z nauczycielem. Siła tradycji i logika kształcenia artystycznego związana jest z dojrzewaniem osobowości.

Do czego zatem przygotowują studia na Wydziale Artystycznym?

– To zależy od wielu czynników. Uczelnia powinna stworzyć warunki do studiowania. Zapewnić odpowiednich nauczycieli, sale wykładowe, infrastrukturę, bibliotekę. Inicjatywa leży jednak po stronie studenta. To od niego zależy, w jaki sposób wykorzysta ten czas. Tutaj ciężar odpowiedzialności przesuwa się z nauczyciela na ucznia. Odwrotnie niż w szkole. Trochę dziwne jest dla mnie to ogólnie panujące przekonanie, że to instytucja, jaką jest uniwersytet, miałaby martwić się o zawodową przyszłość swojego absolwenta.Jest to jakiś absurdalny pomysł, a jeżeli jest rzeczywiście wprowadzany w życie, to prędzej czy później zniszczymy ideę uniwersytetu. Uniwersytet nie może stać się szkołą zawodową.

A co obecnie robią byli studenci Pana Profesora?

– Różne rzeczy. Niektórzy uczą na wyższych uczelniach, ale są też ludzie, którzy prowadzą firmy reklamowe, pracują w domach kultury, w liceach plastycznych. Część nie ma już nic wspólnego ze sztuką. Wybrali inną drogę. Myślę, że jeśli ktoś jest powołany do bycia artystą, to studia na uniwersytecie otworzą mu umysł, jeśli natomiast jest tam przypadkiem, to nic mu nie pomoże. Taki komfort psychiczny, że jest się na swoim miejscu, pomaga się rozwijać i buduje pewność siebie tak bardzo potrzebną później na rynku pracy.

Rozmawialiśmy o studiowaniu sztuki w Polsce. Wykłada Pan Profesor także na Słowacji. Jakie są Pana doświadczenia w tym zakresie?

– Dostrzegam różnicę wynikającą z historii naszych narodów. Do dziś odczuwamy konsekwencje życia za żelazną kurtyną. RWPG (Rada Wzajemnej Pomocy Gospodarczej) nie była fikcją. Działała jako realna instytucja manipulująca wszystkimi krajami Układu Warszawskiego. W ten sposób, odgórnie, w poszczególnych państwach pozwalano na rozwój innych gałęzi. Czechom pozwolono na rozwój przemysłu samochodowego, w dawnym NRD na rozwój przemysłu optycznego, a my mieliśmy to szczęście, że Polska miała dużo swobody w zakresie kultury. Kiedy chcieli pochwalić się sztuką, pokazywali artystów z Polski. To był rodzaj wizytówek. Kultura w Polsce rozwijała się i to pozwoliło zachować nam tę świadomość podwójnej natury człowieka, w którym na zasadzie równowagi łączy się świat materii i ducha. W innych krajach Układu Warszawskiego sprowadzano wszystko do materii. To ma swoje konsekwencje w oczekiwaniach słowackich studentów. Młodzi ludzie, z którymi pracuję na Słowacji, są bardzo chłonni i chcą się wielu rzeczy dowiedzieć. Czują podświadomie niedosyt i zapewne z tego doświadczenia wynika duży progres w obszarze sztuki. W Polsce jest inaczej. My nie musimy szukać, możemy się tylko martwić, żeby tej wrażliwości nie stracić.

Autorzy: Katarzyna Grudniewska
Fotografie: Danuta Fober