Z zapartym tchem

Nocny świat Singapuru

Wstąp i popatrz

Lucjan Wolanowski; foto: Mariusz Kubik

Rozmaicie tłumaczy się pochodzenie nazw czterech słynnych parków rozrywkowych Singapuru: Szczęśliwy Świat, Nowy Świat, Wielki Świat oraz Piękny Świat. Dlaczego to samo słowo we wszystkich czterech nazwach? Może dla podkreślenia rozmaitości atrakcji, może dlatego, że gdy zapadnie zmrok można tam spotkać ludzi z całego chyba świata. Marynarze, kupcy, żołnierze przechadzający się pod girlandami z tysięcy żarówek w zgiełku głośników zachwalających uciechy, przyjemności, towary. Głośniki zagłuszają się nawzajem. Jeszcze się jest w zasięgu jednego, a już natarczywie dobiega wołanie następnego: wstąp i posłuchaj panny Uśmiech Poranku, najpiękniejszej śpiewaczki Japonii, wstąp i dowiedz się wszystkiego o swej przyszłości od najlepszej wróżki Malajów, wstąp i zjedz chiński obiad z dziesięciu dań, wstąp i obejrzyj na naszym ekranie miss Jane Russell i jej najwspanialszy biust, jaki kiedykolwiek posiadała jakakolwiek kobieta między Atlantykiem a Pacyfikiem, wstąp i posłuchaj naszych grających szaf z największymi superszlagierami wszystkich kontynentów...

O zmroku cztery światy Singapuru sposobią się do kolejnej nocy. W chińskiej jadłodajni czekają gorące, perfumowane ręczniki, które na wstępie podaje się biesiadnikom aby wytarli spocone czoła i dłonie, czeka ryż w małych miseczkach, który podaje się na samym końcu przyjęcia, i którego nie wolno tknąć nawet - zapraszający śmiertelnie by się obraził... Odmawiając spożycia tej miseczki, podkreśla się wobec gospodarza wystawność przyjęcia-już nic się nie zmieści...

Syjamscy bokserzy zaraz wystąpią na ringu, aby pokazać sport praktykowany zresztą i u nas na wiejskich weselach oraz w polemikach literackich. Bokser wali przeciwnika pięścią w brzuch, a gdy ten się schyli w odruchu bólu, dostaje błyskawicznie kopniaka w zęby. Mija runda za rundą a niscy, szczupli bokserzy uwijają się po ringu, grzmocąc się kułakami i wierzgając. Ich krew pokrapia siedzących bliżej widzów. Kobiety dopingują histerycznymi wrzaskami omdlewających z upału i upływu krwi zawodników, mężczyźni też mają żądzę mordu w oczach. Bardzo szlachetny sport.

 
Malajki, które czekają na klientów
Malajki, które czekają na klientów,
którzy wynajmą je do tańca, a może nawet dadzą zarobić
kilka malajskich dolarów także i poza parkietem.
Owe słynne "światy" Singapuru sprzedają przez całą noc,
aż do świtu można tam nabyć wszystko
– od cytryny do dziewczyny.
W dzień – to tylko ubogie kramiki przekupniów,
ale noc zasłania brzydotę, upiększa biedę i zwabia wielojęzyczny tłum
 
Singapur

Każdej nocy cztery światy Singapuru tysiącem hałasów tysiącem barw i tysiącem woni wzywają i nawołują. Wstąp i popatrz, wstąp i posłuchaj, wstąp i kup! Bowiem niepowtarzalność tych światów polega także i na tym, że przez całą noc sprzedaje się tu towary. Miejsce jest drogie, a więc sklepy są tak ciasne, że czasem właściciel i sprzedawcy nie mieszczą się w środku i całą noc wystają przed rozłożonymi towarami. Okoliczne atrakcje nie są już dla nich atrakcjami. Oni tu już byli. Wczoraj, przedwczoraj, rok temu. Będą jutro i za miesiąc. Wrzaskliwe dowcipy malajskiego gawędziarza, dobiegające przez całą noc z głośnika pobliskiego kabaretu, wywołują u nich tylko gniewne wzruszenie ramion. Kupcy czekają na klientów. Towary wystawia się bez cen. Nabywca zaczyna rozgrywkę, pytając znudzonym głosem o kilka przedmiotów, których wcale nie zamierza kupić. Szczególny spokój obowiązuje przy sondażu tego właśnie obiektu, który jest godny uwagi. Biada kupującemu, jeżeli jego gra zostanie przejrzana i kupiec domyśli się, jaki towar naprawdę wchodzi w rachubę. Takie zainteresowanie z miejsca podnosi cenę. A więc spokojnie, spokojnie - mamy przed sobą jeszcze całą noc... Usłyszawszy wreszcie cenę, klient wybucha konwulsyjnym śmiechem i majestatycznie odchodzi, ścigany przez rozgorączkowany grą personel.

Jeżeli kupiec jest muzułmaninem, to zazwyczaj dramatycznie oświadcza, że sam Allach podszepnie nabywcy godziwą cenę. Kupujący, zażenowany nagłym awansem na powiernika Allacha, wpada w konsternację i gotów jest już raczej wysłuchać sugestii kupca.

Wstąp i kup

Jeżeli sklep należy do Chińczyka, gra jest zazwyczaj bardziej subtelna. Jest oczywiste - powiada kupiec - że tylko taki wybitny znawca mody i rzecznik prawdziwej elegancji mógł zwrócić swą uwagę na tę parę siatkowych kalesonów, które dziś rano dostarczono odrzutowcem z Londynu. Rozglądając się wokoło i zniżając głos do szeptu, kupiec wyjaśnia klientowi, że ten skarb z elastycznej bawełny z rozporkiem jest właściwie prototypem i wcale nie został jeszcze dopuszczony do sprzedaży przez brytyjskiego producenta. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, on, kupiec z Wielkiego Świata, może jednak dziś sprzedać cały tuzin tych wyjątkowych kalesonów po rewelacyjnej cenie. Dziś mianowicie są urodziny jego pierworodnego (wyciąga zdjęcie i trzeba podziwiać tłustego bobasa) i dla uczczenia tego wydarzenia postanowił właśnie odstąpić za bezcen swój najlepszy towar pierwszemu sympatycznemu cudzoziemcowi, który wstąpi do jego sklepu. Takie same kalesony nosił zresztą sam książę Filip, gdy zatrzymał się w Singapurze w drodze na wielkie manewry floty wojennej na Morzu Południowochińskim. Skąd o tym wiadomo? Ano opowiadał o tym kupcowi jego wuj, właściciel najbardziej nowoczesnej pralni "King Kong Laundry" (wyciąga z szuflady i wręcza klientowi reklamową ulotkę pralni, przedstawiającą potworną małpę King Kong odzianą w szaty śnieżnej białości), gdzie książę dał bieliznę do uprania. On sam natomiast (tu wręcza własną wizytówkę) ma na składzie szeroki wachlarz towarów. A mianowicie poza tymi kalesonami (Może byłoby jednak rozsądniej, aby nabył pan dwa tuziny, ten drugi to dla brata. Nie ma pan brata? Sorry!) ma jeszcze na sprzedaż szereg innych cennych artykułów: pastę do zębów z Chicago, części rowerowe, japońskie sandały, w których człapie cała Azja, puder marki "Wschodnia Księżniczka", kapelusze filcowe, buty spadochroniarzy, radia tranzystorowe, agrafki, parasolki, łyżki, Królewnę Śnieżkę i Siedmiu Karzełków z celuloidu, portrety Czang Kai-szeka, kadzidła rytualne, prezerwatywy, kapelusze słomkowe, wędki japońskie, suszone płatki kwiatów do kąpieli, barchan, maść marki "Tygrys", kochery do ryżu, sarongi, ałun, klatki na ptaki, maszyny do szycia...

 
Azja. Czy dla każdego równa kromka chleba?...
Azja. Czy dla każdego równa kromka chleba?...

Inne sklepy sprzedają ryż w stu odmianach i suszoną rybę w stu zapachach. Wszystko to wabi publiczność, jakkolwiek nigdy nie mogłem pojąć, kto przychodzi po północy do parku rozrywkowego, aby kupić wózek dziecięcy lub pralkę elektryczną - widocznie jednak są tacy klienci, skoro kupcy prosperują. W tłumie przechadzają się dostojnym krokiem policjanci malajscy i brytyjska żandarmeria morska oraz lotnicza, policjanci hinduscy i tamilscy. W ogóle policja latoś obrodziła w Singapurze nad podziw.

Wstąp i zatańcz

Wstąp i podziwiaj malajską salę tańca. Ronggeng to taniec, gdzie w przeciwieństwie do syjamskiego boksu wszelkie chwyty są zakazane. Na podium zasiada orkiestra rzępoląca różne kawałki. Dominuje perkusja, strzępy melodii z trudem przebijają się przez bębny i czynele. Trudno nawet zorietować się w charakterze tej muzyki, jakkolwiek miałem przez chwilę wrażenie, że mordowano Na perskim rynku. Panowie zjawiają się samotnie, partnerki dostarczane są bowiem przez przedsiębiorstwo. Mały chłopaczek uwija się na bosaka po sali, roznosząc piwo o paskudnym smaku, prosto od konia. Panowie noszą przyodziewek, który już opuścił Europę, a jeszcze nie dotarł do Azji. Nabywają w kasie bilety na tańce. Z biletem w dłoni oglądają z bliska partnerki czekając koło orkiestry na deskach przykrytych gazetami. Malajki swym ubiorem są też na połowie drogi, ale między dżunglą a Hollywood. Napaćkana szminka bardzo je postarza, chociaż dwudziestoletnia dziewczyna nie miałaby tu czego szukać, tu się zaczyna znacznie wcześniej. Malajki, oglądane w skupieniu i bez pośpiechu przez posiadaczy biletów, w milczeniu czekają na zaproszenie do tańca. Łysiejący mężczyzna z kolczykiem w uchu, ubrany w jaskrawą koszulę, zielone spodnie i lakierki na bosych nogach, w namaszczeniu obchodzi dziewczynę o brunatnej skórze. Przybliża się i oddala, patrząc na tancerkę jak handlarz na jarmarku taksujący wzrokiem cielaka. Wreszcie decyduje się i wręcza jej bilet na następny taniec. A każdy obserwator tej sceny nabiera pewności, że taniec ten i następne - to jedynie wstęp do dalszych wydarzeń.

Ronggeng wyklucza jakiekolwiek zetknięcie partnerów. Pary krążą więc po parkiecie, kołyszą biodrami i gestykulują długimi palcami w jednoznacznej symbolice. Nie wymieniają nawet uśmiechu, czasem tylko padnie jakieś pojedyncze słowo. Malajki nie patrzą wcale na swych pląsających partnerów, suną po zakurzonej podłodze dostojnie, ich wzrok wyraża pogodzenie się z losem, kismet, co ma być - to będzie.

Kismet na ten wieczór już się chyba precyzuje. Po kilku tańcach mężczyzna z kolczykiem w uchu zaszczyca jednak swą zdalnie kierowaną partnerkę kilkoma słowami i wraca do swego samotnego stolika. Ona wymienia zarobione bilety na gotówkę przy biurku, za którym zasiada grubas regulujący ruch w przedsiębiorstwie. Słucha dziewczyny, dłubiąc spokojnie w zębach wypielęgnowanym długim paznokciem małego palca prawej dłoni. Kiwa głową na znak zgody.

Wychodzą więc oboje. Malajka i jej partner. On długimi krokami idzie przodem nie oglądając się, ona drepce za nim drobnym krokiem w swej obcisłej sukni. W małych malajskich domkach w zatłoczonej izbie, gdzie gotuje się nocą strawę, niańczy dzieci i naprawia sieci przed jutrzejszym połowem, spełniają się marzenia wyrażane przez godzinę w tańcu na publicznej sali. Legendy o zmysłowości Malajów nie są chyba wcale przesadzone. Najpoważniejsi socjologowie twierdzą w pracach o Azji Południowo-Wschodniej, że kariera polityczna czy wybitne osiągnięcia zawodowe rzadko kiedy pociągają przeciętnego Malaja, którego umysł od wczesnej młodości do późnej starości zaabsorbowany jest przede wszystkim sprawami cielesnych igraszek. Zawrotną karierę islamu na Malajach też tłumaczy się często właśnie atrakcyjnością poglądów Proroka dla umysłowości malajskiej zwłaszcza tam, gdzie Koran wyraża zrozumienie dla męskich ciągotek na tym świecie, a także zapowiada dla wiernych dalsze atrakcje-na tamtym.

Pary wracają potem na salę. Noc jest jeszcze młoda i mężczyzna z kolczykiem w uchu nabywa znów kilka biletów na tańce. Obmacuje wzrokiem smukłą koleżankę swej dotychczasowej partnerki. Wyróżniona patrzy zmęczonym spojrzeniem na niezmordowanego tancerza i zalotnika.

Wstąp i podziwiaj

Wstąp i podziwiaj chiński teatr. Widowisko na co najmniej cztery godziny, nigdy krócej. Oto przedstawienie naprawdę ludowe. Tylko kurtyna przypomina nasz teatr. Nie ma tu jednak tego skupienia uwagi i całego dostojeństwa, jakie towarzyszy zazwyczaj naszym spotkaniom z Melpomeną. Widzowie, którzy rozsiedli się na ławkach, i tak zazwyczaj znają na pamięć cały tekst, nie zmieniony od setek czy nawet tysięcy lat. Tu się przychodzi, aby podziwiać i przeżywać.

Koło mnie cała rodzina. Tata śledzi tok akcji i wachluje się gazetą. Mama karmi niemowlę piersią, targując się z roznoszącym owoce sprzedawcą, wreszcie kupuje kawałek melona, który zajada głośno i spluwa na zaśmieconą podłogę pestkami. Tu nie ma wzlotów intelektualnych, każdy wszystko zrozumie. Trzeba tylko przynależeć do tej prastarej cywilizacji, chłonąć symbole i znaki umowne.

Rzecz dzieje się przed tysiącem lat, ale nikt nie dziwi się ani nie protestuje, gdy w pełnym toku dramatycznej akcji zjawia się między aktorami na scenie młodzieniec w kowbojskich portkach na szelkach, dzierżący młotek w dłoni i przechowujący w ustach gwoździki. Musi przecież doraźnie naprawić uszkodzoną przy przesuwaniu drabinę. Widzowie patrzą ze zrozumieniem na młodzieńca wałęsającego się i stukającego podczas monologu na scenie, drabinę trzeba naprawić, to jasne! Młodzieniec z brygady remontowej z ulgą otwiera usta, aby pokazać, że drabina gotowa. Bohater wdrapuje się wtedy na sam jej wierzchołek, aby stamtąd wystąpić z dłuższym przemówieniem. Oczywiście wiemy, że ta drabina to tylko na niby, naprawdę bohater znajduje się teraz na szczycie niebosiężnej góry. Na głowie ma czapkę futrzaną, aby powiadomić nas tym samym, że przebywa na mroźnych terenach północnych. Po chwili jest znów na równinie, biega wokół sceny wymachując biczem. Też naturalnie na niby, przecież wiadomo, że smaga rumaka pędząc tropem swej ukochanej. Sprzedał ją ojciec wstrętnemu starcowi, gdy po kolejnej suszy (pusta dłoń wymownie informuje widzów o nędzy) głód zajrzał do małej chatki.

 
Dziewczęta, które w Singapurze uprawiają najstarszy zawód świata
Dziewczęta, które w Singapurze uprawiają najstarszy zawód świata, najniesłuszniej zwany lekkim chlebem – należą do koncernów sutenerskich, eksploatujących je bezlitośnie. Sutenerstwo ścigane jest przez prawo, ale jeszcze żadna policja nie uporała się z tajnymi związkami chińskimi, które niegdyś miały charakter wyzwoleńczy, ale po wiekach zdegenerowały się i przekształciły w szajki przestępcze o żelaznej dyscyplinie, przestrzegające tajemnic organizacji

Cymbały za sceną podkreślają nastrój pośpiechu, gna bez wytchnienia jeździec. Człowiek bez wyobraźni widzi tylko zdyszanego aktora w amarantowych spodniach i fantazyjnym kubraku, który biegając po zakurzonych deskach nie dostrzega swej własnej narzeczonej i jej nabywcy. My, którzy żyjemy już między bohaterami dramatu, denerwujemy się jednak strasznie. Zdąży czy nie zdąży? Tam już przecież staruch szykuje się do pierwszej nocy ze swym nabytkiem. Niegodziwiec! Dziewczyna klęczy zwrócona twarzą ku nam. Zwierza się, że sama myśl o lubieżnym dziadku napawa ją lękiem, że nadal kocha tylko swego lubego, ale że przecież posłuszeństwo jest pierwszą cnotą córki... Monolog przerywa stojący obok i spocony jeszcze po biegu amant, który pokazuje nam monety, jakie przygotował na wykup ukochanej. Co prawda są to malajskie dolary, a akcja toczy się przed tysiącem lat, ale drobiazg ten maleje wobec faktu, że młodzian niebezpieczną pracą w górach dorobił się szybko sumy pozwalającej mu na zakup poletka ryżu i szczęście z wybraną żoną.

 
Malazja w czasach podróży autora tego reportażu... Dziś to już jedynie historia...
Malazja w czasach podróży autora tego reportażu...
Dziś to już jedynie historia...

Wszelka małoduszność i czepianie się szczegółów byłyby tu więc nie na miejscu. Żal nam chłopaka bardzo, bo sytuacja jest poważna. Lubieżny staruch skończył obgryzać udko kurczaka, klaszcze w dłonie i każe swej nałożnicy, aby rozesłała matę. Napomina dziewczynę, aby mu dała silnego i zdrowego syna. Nam oświadcza, że dziewczyna słono kosztowała, więc wydatek musi się opłacić. Sympatie sali są jednak podzielone. Kobiety lżą starca, spluwają w jego stronę pestkami, ale ktoś głośno powiada, że istotnie widzieliśmy wszyscy, jak dziadzio płacił za dziewczynę, czemu więc miałby sobie żałować?

Wszyscy jednak żałują amanta, który po morderczym galopie zatrzymał się na stepie - jest już chyba blisko, gdyż stanął na czubkach palców i wypatruje domu, gdzie jego dziewica za chwilę przestanie nią chyba być. Na scenę wkracza jeszcze znienacka opryskliwy osobnik z łukiem w ręku, który kłania nam się grzecznie i przedstawia jako zbój grabiący podróżnych z północy. Gdyby się bronili, to - wykonuje międzynarodowy gest palcem po gardle...

Niedobrze... Rozbójnik wyjął strzałę z kołczana i napina cięciwę w kierunku rozbieganego amanta. Staruszek też sposobi się do akcji, popijając wywar ze sproszkowanych rogów jelenia, co dodaje uczuć rodzinnych. Dziewczyna ma już na sobie tylko szarawary i lekką koszulę. Gestem naśladuje kołysanie dziecka... Oddychamy wszyscy z ulgą, gdy na scenę wkracza wieszczka, która energicznie odciąga zapłakaną dziewczynę od roznamiętnionego starca, a zbójca usypia akurat wtedy, gdy amant mija zasadzkę. Wydawać by się mogło, że szczęściu młodych nic nie stoi na przeszkodzie, kiedy...

 
Singapur
Dla chińskiej społeczności Malajów masowym dostawcą filmów był Hongkong.
Tam produkuje się dramaty o nieskomplikowanej treści
czy tragedie oparte na wątkach sztuki klasycznej.
Ale "TV Singapura" ma swe kłopoty.
Sklepy sprzedające odbiorniki opuszczają żaluzje nad wystawami, gdy demonstrują swój towar – promienie słoneczne nie pozwalają nic dostrzec na małych ekranach.
Trzeba więc wchodzić pod rozpalony w upale metal,
jeżeli chce się podziwiać Kaczora Donalda z chińskimi podpisami.
Problemy językowe są jeszcze trudniejsze do rozwiązania w kraju,
gdzie abonenci należą do różnych kultur i narodów
 
Singapur

Przedstawienie musi przecież trwać bite cztery czy pięć godzin. Ale przed świtem bledną światła wszystkich czterech światów. Sklepy zapuszczają żaluzje, wymęczone namiętnością klientów dziewczyny wracają do domów, wlokąc się powoli za grajkami z orkiestry. Wygasa ogień w paleniskach ulicznych garkuchni, osowiały drób w klatkach zarobił jeszcze jeden dzień życia.

Kiedy w dzień zjawiam się na terenach Szczęśliwego Świata, zastaję odrapane deski, zardzewiałe żelastwo, żarówki prymitywnie zawieszone na plątaninie drutów. Wszystko jest ubogie, brudne i zaniedbane. Wiemy jednak, że to tylko na niby. Że znów nadejdzie noc i że znów zjawią się dziesiątki tysięcy ludzi, aby kupować prawdziwe towary i prawdziwe wzruszenia, aby śmiać się i płakać, i nienawidzić aż do następnego świtu...

LUCJAN WOLANOWSKI
http://free.art.pl/wolanowski
e-mail: wolanowski@free.art.pl
Fotografie: © L. Wolanowski