O czym milczą krytycy literaccy

Jak informuje najnowszy Inny słownik języka polskiego PWN, "jeśli ktoś milczy o jakimś wydarzeniu lub jakiejś sprawie, to nie ujawnia, że o nich wie, lub nie wypowiada się na ich temat". Nie można zatem wnioskować, że milczenie krytyków w interesującej mnie kwestii wynika z ich niewiedzy. Znam kilku krytyków literackich osobiście i mam ich za wystarczająco bystrych i spostrzegawczych, by dostrzegli to samo, co ja. Być może zresztą moja opinia, że krytycy milczą, wynika z niedostatecznej znajomości ich tekstów (w ogóle podobno większość problemów rozważanych w humanistyce ma właśnie takie źródło).

Nie udało mi się więc dotąd natrafić na analizę, w której opisano by znaczącą przemianę współczesnego bohatera literackiego, jaką się zauważa, gdy się najnowsze powieści porówna z wcześniejszymi utworami polskiej literatury. Tożsamość bohatera, jego życie psychiczne i umysłowe, w coraz większym stopniu jest bowiem ukształtowane nie na literaturze, sztuce, tradycji historycznej, jak to miało miejsce w przypadku postaci poznawanych w lekturach szkolnych i uniwersyteckich, ale - na muzyce rockowej. Nieważne, czy dany bohater jest "zwykłym młodym człowiekiem", jak u Siemiona, czy Bieńkowskiego, czy też wyrafinowanym intelektualistą prawicowym, jak w dziwacznej powieści Cezarego Michalskiego Siła odpychania. Właśnie z rocka czerpią oni zarówno swoje przeżycia estetyczne, jak też doświadczenia ideowe. Konkretne źródła wrażeń pozostają różne. Jedni wspominają młodzieńcze uniesienia przy szklance taniego wina i muzyce Lady Pank czy Perfectu z głośnika, inni - starsi i niewątpliwie bardziej wyrobieni - narkotyczne ekstazy przy The Doors i The Police.

Taka konstrukcja bohaterów współczesnych zdaje się uzasadniona, gdyż - niezależnie od tego, że może stanowi odzwierciedlenie autorskich doświadczeń - odpowiada rzeczywistości. Pokolenie wychowane na muzyce rockowej w Polsce osiągnęło dojrzałość i jego przedstawiciele stali się ważnymi udziałowcami życia społecznego, kulturalnego, naukowego. Jak zwykle, pierwsi dostrzegli to marketingowcy. Pojawiają się stacje radiowe, a nawet kanały telewizyjne, w których czterdziesto- i pięćdziesięciolatek może swoją miłość do młodzieńczej muzyki pielęgnować, a przy okazji wydać nieco pieniędzy na płyty i koncerty swoich ulubionych zespołów. Jak wiadomo, w ostatnich latach w Polsce "zmartwychwstali" wszyscy wykonawcy rozrywkowi lat 70. i 80. Reaktywowaniu jednego tria nie przeszkodziła nawet śmierć założyciela i utrata głosu przez wokalistkę. Dzięki temu z przyjemnością można w TV zaobserwować, że wszystkie bez wyjątku panie piosenkarki i wokalistki wyglądają dziś znacznie ładniej i bardziej elegancko niż przed laty (jakoś nie da się tego powiedzieć o panach, np. z Budki Suflera), a i umiejętności wykonawczych jakby im przybyło. W mediach natomiast panuje brak świadomości tych fundamentalnych przemian. Osoba, która piastuje jakieś odpowiedzialne stanowisko i otwarcie przyznaje się do zainteresowania kulturą rockową, ciągle jest opisywana w kategoriach wyjątków, by nie powiedzieć - ciekawostek ("Patrzcie: rektor, a ma długie włosy i słucha rocka psychodelicznego! Zobaczcie: prawicowy publicysta, a interesuje się jazzem i grami komputerowymi!"). Ludzi takich jest wszak więcej niż moglibyśmy przypuszczać, być może tylko nie ujawniają one swoich zainteresowań.

Omawiane zjawisko to po prostu efekt upływającego czasu i zmieniających się warunków życia kulturalnego. Jeszcze 10 lat temu dla wielu w USA było trudne do wyobrażenia, że krajem tym będzie rządzić prezydent, który nie ma za sobą uczestnictwa w II wojnie światowej, ostatecznie jednak musiało się to okazać możliwe, ze względów najbardziej naturalnych. Można się tylko zastanawiać, co się stanie, kiedy ta sama kolej rzeczy wyniesie do stanowisk ludzi, których życie umysłowe zostało uformowane na wspólnym słuchaniu Golców, Brathanków i innej podobnej twórczości (oczywiście, jeśli ten typ doświadczeń może doprowadzić do wykształcenia jakiejś legendy pokoleniowej, ale to już inna sprawa). Nie mam zamiaru narzekać, przeciwnie, stawiam tezę, że może przynajmniej pod jednym względem będzie lepiej.

Ideologizacja bowiem muzyki rozrywkowej przeszłych dziesięcioleci pozostawiła w umysłach tego pokolenia dziwną skłonność do analogicznego traktowania (tzn. jako przekazów aksjologicznych) współczesnego tekstopisarstwa rozrywkowego. Tymczasem jeśli dziś mamy do czynienia z twórczością rockową o charakterze ideowym, sytuuje się ona raczej w katakumbach niż w głównym obiegu współczesnej kultury masowej. Ta natomiast jest w zasadzie zjawiskiem czysto handlowym, choćby jej przedstawiciele czynili pozory, że dzieje się inaczej (jest np. w TV program Jazda kulturalna, w całości poświęcony reklamowaniu płyt z muzyką popularną, niektórych koncertów, seansów kinowych, ale bynajmniej nie filmów Bergmana, itp.). Pamiętam, że gdy profesor od wychowania muzycznego w liceum moje i kolegów próby przekonania go do muzyki rozrywkowej zbywał argumentem, że to wszystko "tylko" show-business, nastawiony na zysk, a nie na głębsze przeżycia, nie dawaliśmy wiary, obraziliśmy się na śmierć. Wtedy w naszym kraju może rzeczywiście nie było owego show-businessu, ale czasy się zmieniły i dziś jestem mu skłonny przyznać rację. Wracając do głównego wątku, zwolennicy - nazwijmy ją - dawnej kultury rockowej okazują skłonność do przesadnie poważnego przyjmowania słownych manifestacji przedstawicieli kultury współczesnej, którą nazwałbym raczej konsumpcyjną. Gdy wokalista popularnego zespołu oświadczył w wywiadzie, że najchętniej czyta poezje Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, nawet tak w innych przypadkach bystry analityk kultury masowej cielęco zachwycił się tym na łamach "Gazety Wyborczej": "Ach, więc nie jest on taki, jak myśleliśmy". Tymczasem za równie (moim skromnym zdaniem nawet bardziej) prawdopodobne należy uznać, że ów "artysta" odtworzył, co mu kazał powiedzieć jego menadżer (albo raczej piarowiec), aby wzruszyć tych, do których aktualnie adresuje swoją ofertę muzyczną. Czytać coś w ogóle wypada, a Pawlikowska-Jasnorzewska na pewno lepiej się kojarzy niż, dajmy na to, Arthur Miller, czy Jan Lechoń (te nazwiska zresztą pewnie większości słuchaczy naszego piosenkarza nie mówią nic). Do enuncjacji gwiazd estrady należy więc podchodzić z pewnym dystansem: ani entuzjastycznie, ani też przeciwnie, nie atakować zbyt zaciekle. W istocie bowiem sprawa nie jest warta, by jej poświęcać zbyt dużo uwagi.

Przedstawiciele najmłodszego pokolenia, wychowani na tekstach piosenek, które z założenia nic nie znaczą ani nie przekazują żadnych istotnych treści, może będą na tego rodzaju manipulacje odporni. Problemem pozostaje, na czym w takim razie będzie się opierał ich światopogląd, skoro już nawet przeżycie muzyki rockowej będzie im obce. Rozważania tej kwestii przezornie jednak uniknę, wierząc, że sama przyszłość przyniesie odpowiedź.