MUCHY

Są w Muzeum Narodowym w Krakowie dwa obrazy, przed którymi zawsze gromadzi się większa grupa zwiedzających. Jeden to słynna dama z gronostajem, a drugi - Krajobraz z miłosiernym Samarytaninem Rembrandta. Kiedy byłem tam ostatnio, to właśnie dzieło amsterdamskiego mistrza przykuło moją uwagę. Nie chodziło tu jednak o przeżycia natury estetycznej. Wręcz odwrotnie. Po prostu po obrazie tym chodziła mucha. Tak. Zwykła, czarna, błyszcząca mucha. Była ona w znacznie lepszej sytuacji niż liczni turyści, którzy odgrodzeni sznurkami, wyciągali do granic możliwości swoje szyje, przypominając stado karłowatych żyraf.

Ta much przypomniała mi się, gdy obserwowałem zabiegi dziennikarzy obsługujących papieską wizytę w Polsce. Uduchowione twarze, podniosły nastrój... Gdzież się podziali ci codzienni wyrobnicy słowa o przekrwionych oczkach. Taka to już owadzia profesja. Jednego dnia grzebie się w brudach, drugiego ociera o świętości. Przyznaję, że nie jest to zbyt subtelna metafora, ale gdy kiedyś zobaczycie Państwo dziennikarza, który węsząc sensację zaciera w muszym odruchu swoje łapki, to podobieństwo wyda się wam uderzające.

Pierwszy nalot dziennikarskie muchy zrobiły na Toruń. Odbyło się tam, jak wiadomo, spotkanie papieża z rektorami wyższych uczelni. Oczekiwano, że Jan Paweł II odpowie oficjalnie na list Kopernika skierowany do papieża Pawła III przed 456 laty. W całej tej dziennikarskiej chmarze oczekującej na zakończenie korespondencji było kilku, którzy znaleźli się tam całkiem przypadkowo, a przekonanych, że trafili na kolejne rozdanie "Fryderyków"), czyli nagród polskiego przemysłu fonograficznego. Kiedy okazało się jednak, że jedynie papież i prof. Sławek mają w swym dorobku nagrane płyty - zawiedzione muchy oblazły nagrzany słońcem - wstrzymanym fachowo przez Kopernika - jego toruński pomnik. Konsekwencje tego kroku były gorsze od tych, które opisał Haszek w związku z portretem najjaśniejszego pana, wiszącym w gospodzie "Pod Kielichem".

Wszystko rozegrało się jednak w całkiem innym wymiarze. A było tak: Przechadza się Kopernik w zaświatach po Elizejskich Polach i szepce (wszak chmury mają uszy) do Galileusza: "456 lat! Prędzej mi tu wąsy wyrosną niż doczekam się na odpowiedź z Watykanu".

Galileusza zaś zza pleców wyciąga "Gazetę Wyborczą" (kolportaż załatwił sobie tam Michnik przez ks. Tischnera) i czyta: "Liczący sobie 150 lat pomnik do naszych czasów nie był nigdy gruntownie konserwowany (... ). Teraz figurę oczyszczono z okazji wizyty Jana Pawła II. Wczoraj nasi dziennikarze wdrapali się na rusztowanie i zobaczyli pod nosem astronoma sięgające kącików ust delikatne wąsiki... ". Oj, Nikuś, Nikuś - mruknął Galileusz - trzeba wierzyć, nie wątpić. A tak przez swoją małą wiarę masz teraz pomniczek, że mucha nie siada.

Czy tak było naprawdę nie ręczę. Prasa nie potwierdziła moich domysłów, ale tylko dlatego, że dziennikarze sfrunęli szybko do Sosnowca. Gdzie jak gdzie, ale tam można liczyć na solidny kawał dziennikarskiego mięsa. Wprawdzie już nie pierwszej świeżości, bo z czasów Gierkowskiej reglamentacji, muchy jednak nęci taki zapaszek. 14 czerwca zleciał się wyjątkowo okazały rój i to przezornie wcześniej. Dodatek katowicki "Gazety Wyborczej" z dnia następnego bije w oczy tytułem: "Zagłębie czerwone z miłości do Boga". Co ciekawe tytuł ów nie jest cytatem z papieskiego przemówienia (co byłoby logiczne), ale z powitania wygłoszonego przez bpa Śmigielskiego. Ot, takie mrugnięcie okiem do czytelnika: z miłości do Boga..., z miłości do Boga..., z miłości do Boga..., ale my doskonale wiemy, dlaczego ono czerwone. Zamieszczone na pierwszej stronie sprawozdanie podpisane inicjałami CGK rozpoczyna się wielce obiecująco: "Jeszcze przed 13. 00 sektory dla pielgrzymów były niemal puste, a mieszkańcy okolicznych bloków stali w oknach i szeptali cicho o zbliżającej się kompromitacji. Jednak w ciągu następnych godzin plac w osiedlu przy ul. Gwiezdnej w Sosnowcu zapełnił się. Ściągały na niego piesze pielgrzymki z Jaworzna, Będzina, Dąbrowy Górniczej... " Zgrabnie napisane, prawda? Teraz już cała Polska wie, dzięki komu Sosnowiec uniknął kompromitacji. Szkoda tylko, że w redakcyjnych biurkach pozostały niewykorzystane, a przygotowane już wcześniej inne warianty tej relacji. Choćby np. taki: "Kiedy papamobile wiozący Ojca Świętego wjechał na teren sosnowieckiego osiedla plac zionął pustką nie licząc paru wałęsających się kundli i sterty papierów, roznoszonych przez wiatr". Albo inna równie rzetelna informacja: "Nad głowami pielgrzymów dumnie wznoszą się tablice z nazwami miejscowości Siemianowice, Świętochłowice, Ruda Śląska... Kiedy wreszcie, po długich poszukiwaniach, udaje się nam odnaleźć jednego z lokatorów tutejszych bloków, ten zapytany o powody absencji sosnowiczan, tocząc nierówny bój z pijacką czkawką wystękał: "yyyy..., a kto to tyn papież?. O! Taki obraz miasta byłby wart drogi do Sosnowca. Niestety, nawet papież nie spełnił oczekiwań dziennikarskich much i do końca zepsuł im humory. Nie po to jeszcze przed rozpoczęciem wizyty szczegółowo opisywali zajścia jakie towarzyszyły przyjazdowi do Sosnowca prymasa Wyszyńskiego wraz z kardynałem Karolem Wojtyłą 20 maja 1967 roku. Po cichu liczono, że Jan Paweł II odniesie się jakoś do tych wydarzeń. Napiętnuje lub karzącym palcem wskaże winnych, a tłum synów marnotrawnych zalegnie na placu pokotem w pokorze i sromocie powszechnej. O dziwo, zamiast tej wielce pouczającej przestrogi i surowego napomnienia - przemówienie o pracy. Przecież to dobre na Warszawę czy Kraków, a nie dla tłumoków skazanych na bezrobocie. Powiedzmy sobie szczerze: Opatrzność czuwałą nad Zagłębiem. Gdyby bowiem złożony grypą papież odwołał swoją wizytę w Sosnowcu, dewoci w całej Polsce ryknęliby zgodnie: "Pan Bóg nie chciał, by Ojciec Święty odwiedzał tę czerwoną zarazę". Wbrew jednak malkontentom i zawistnikom - mimo iż chory - papież przyjechał. Wprawdzie wątpliwe, by automatycznie po tej wizycie Sosnowiec stał się miastem świętym, ale sam na własne oczy widziałem paru nawróconych grzeszników. I choć, gdy zaczynali śpiewać "Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród", to kończyli słowami "... powstańcie, których dręczy głód", mimo wszystko nie narzekajmy. Nie od razu Częstochowę zbudowano.

Po powrocie Jana Pawła II do Watykanu muchy z ulgą wróciły na swoje miejsce.

***

(Nasz felietonista omówił zaledwie jeden "dziennikarski" aspekt wizyty Ojca Świętego w Polsce. Relację z tej pielgrzymki zamieścimy w październiku - red. )