LISTOPADOWE ZRZĘDZENIE

Zanim ten numer "Gazety Uniwersyteckiej" zdąży się zestarzeć będziemy już mieli nowego (starego?) prezydenta, co jest wiadomością z punktu widzenia Uniwersytetu istotną najbardziej dla świeżo mianowanych profesorów. Dla reszty społeczności akademickiej wybory prezydenckie poza tradycyjną dawką krokodylich łez wylanych nad stanem polskiej nauki przez prześwietnych kandydatów nie powinny w zasadzie dostarczyć emocji. No, może poza konstatacją niejednego egzaminatora, iż konkurs o stanowisko głowy państwa różni się od egzaminu po semestrze, bowiem do tego ostatniego trzeba być jednak przygotowanym. Myślałem nawet przez chwilę, żeby w związku z wyraźnym wzrostem popytu na zajęcie prezydenckiego fotela uruchomić na naszej uczelni nowy kierunek studiów, jakiś powiedzmy college prezydencki, ale doszedłem do wniosku, że nie warto. I tak nie byłoby chętnych - ci, którzy się do wyborów zgłaszają uważają, że wszystkie rozumy pozjadali, więc po co się jeszcze będą uczyć.Poza tym zbyt dużo wiedzy mogłoby uniemożliwić kampanię, nie można by przecież wygadywać tylu głupstw mając takie podstawy logicznego rozumowania. Oczywiście trafność powyższych opinii w przypadku któregokolwiek kandydata jest najzupełniej przypadkowa.

Wróćmy jednak z Belwederu w okolice Rektoratu, gdzie wybory kogokolwiek nie podniecają nie tylko mediów, ale nawet samych wyborców, choć niby koszula bliższa ciału. Nie słychać zazwyczaj o zbyt wielu kandydatach na stanowisko rektora, fotel dziekana też nie wydaje się przedmiotem pożądania, a już różnych przedstawicieli często trzeba wybierać przez zaskoczenie. Nie wspominam o studentach, którzy w samorządzie biorą się najprawdopodobniej z łapanki. No, niech będzie, mogę zrozumieć, że nasi uczeni nade wszystko cenią sobie swoje pracownie, a wrodzona skromność nie pozwala im aspirować do gronostajów. Studenci zaś dyszą żądzą nauki i nie można ich oderwać od podręczników. Gdzież te czasy, w których Olek Kwaśniewski działał! Wtedy nie było trudno znaleźć użytkowników pomieszczeń Rady Uczelnianej, a dziś...

Prawdziwych działaczy już nie ma. Zresztą, może to i dobrze. Zniknęło jednak coś jeszcze, może zresztą od dawna już tego nie było. W ubiegłym miesiącu odbyło się w naszym regionie kilka inauguracji roku akademickiego, na każdej uczelni z osobna oraz w katowickiej Katedrze dla wszystkich razem. Bywałem w katedrze już wcześniej, pamiętam niezwykłe zagęszczenie społeczności akademickiej w pierwszych latach osiemdziesiątych. Tym razem (a była to inauguracja uroczysta bo XV, rektorzy w togach, nagroda "Lux ex Silesia " dla Wojciecha Kilara) miejsca siedzące były łatwo dostępne, zaś wśród uczestników widziało się pracowników, dawnych absolwentów, przedstawicieli innych grup mieszkańców Katowic oraz stosunkowo niewielu studentów; młodzież najliczniej była reprezentowana przez kleryków z seminariów duchownych. Być może miejsce - kościół - wpłynęło na wstrzemięźliwy udział osób chroniących swą laicką cnotę? Byłoby to jednak dziwne, bowiem równocześnie widziano niejednego profesora, który choć jako katolik nieznany, nie uważał udziału w ceremonii za niestosowny. W końcu niezależnie od światopoglądu nikt, kto ceni sobie tradycję uniwersytecką nie zapomni, że Kościół wymyślił uniwersytet. Tezę o szczególnym antyklerykaliźmie studentów podważa też wieloletnia obserwacja, z której wynika, że również wewnątrzuczelniane inauguracje, czy inne uroczystości nie cieszą się dużą frekwencją.Kiedyś rok zainaugurowano w sali koncertowej WOSPR-u - nigdy tego nie powtórzono, bo liczne wolne miejsca stanowiły przygnębiający widok.

Trudno powiedzieć, czy to dobrze, czy źle, że przywiązanie do tradycji zanika. Może to dobrze, że nowi ludzie nie gustują w starych zwyczajach. Jednak trochę żal, że pięcioletni pobyt w tych murach coraz bardziej przypomina proces produkcyjny - producent i tworzywo mają do siebie stosunek doskonale obojętny, zaś przebywanie w hali produkcyjnej jest dla nich jedynie uświadomioną koniecznością.