Zapomniana alija

Dr Ewa Węgrzyn z Instytutu Judaistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie zajmuje się badaniem dziejów polskich Żydów po II wojnie światowej. W rozmowie z „Gazetą Uniwersytecką UŚ” opowiada o tzw. aliji gomułkowskiej, czyli imigracji do Izraela z Polski w latach 1956–1960, która stała się tematem jej książki Wyjeżdżamy! Wyjeżdżamy?!. Dr Ewa Węgrzyn była gościnią 6. Śląskiego Festiwalu Nauki KATOWICE.

Dr Ewa Węgrzyn
Dr Ewa Węgrzyn

Badania nad Holokaustem są w Polsce mocno rozwinięte. Każdego marca media sporo uwagi poświęcają wydarzeniom z marca 1968 roku. Pani zajęła się mniej znanym epizodem historii polskich Żydów, czyli aliją gomułkowską [Słowo alija pochodzi z języka hebrajskiego i oznacza ‘wstąpienie’. Używa się go na określenie masowej imigracji Żydów do ziemi Izraela w XIX i XX wieku – przyp. red.]. Skąd wzięło się to zainteresowanie?

Szukając inspiracji do doktoratu, skierowałam kroki do Izraela, chcąc połączyć kwerendy w archiwach polskich i izraelskich. Prof. Daniel Blatman z Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie podpowiedział mi, że nie ma zbyt wielu publikacji na temat aliji z Polski w latach 1956–1960. Stąd moja decyzja, żeby zająć się tym tematem. Była to bardzo duża fala wyjazdów. W ciągu tych kilku lat opuściło Polskę prawie 50 000 osób, czyli znacznie więcej niż w 1968 roku. Pisało się jednak o tym niewiele i zwykle przy okazji czegoś innego.

W książce Wyjeżdżamy! Wyjeżdżamy?! mocno podkreśla Pani znaczenie historii mówionej jako formy badań. W trakcie pracy nad nią przeprowadziła Pani imponującą liczbę stu wywiadów. Czy nawiązała Pani jakieś szczególne relacje ze swoimi rozmówcami?

Uwielbiam wspominać te chwile. Chociaż minęło już kilka lat, do dziś jesteśmy w kontakcie. Są to już ludzie starsi, często jednak niezwykle sprawni umysłowo. Wywiady zostały przeprowadzone w ciągu wielu lat w Izraelu i – ku mojemu zdziwieniu – w zdecydowanej większości po polsku. Warto podkreślić, że to nie była łamana polszczyzna, tylko język piękny dla ucha. Te osoby do dziś potrafią recytować np. Pana Tadeusza.

Niejednokrotnie przyczyną ich wyjazdu z Polski były antysemityzm, napięcia, nieprzyjazne relacje w klasie czy między sąsiadami, mówiliśmy więc o rzeczach przykrych. Dla mnie jako Polki nie-Żydówki to nie było łatwe, atmosfera wywiadów była natomiast niesamowita, wręcz rodzinna. Wiele osób zaprosiło mnie do swojego domu. Piliśmy kawę, herbatę, częstowali mnie jedzeniem, a jednocześnie nie bali się mnie. Na początku spotkania zawsze mówiłam, że nie chciałabym, żeby wspominali tylko o różowej części historii. Żeby się nie bali i mówili szczerze o tym, co ich boli.

Oprócz wielkiej historii toczyło się życie codzienne. Dzięki wywiadom uzyskała Pani duży wgląd w to, jak wyglądało. Czy jakieś historie ludzi, którzy emigrowali do Izraela, szczególnie zapadły Pani w pamięć?

Bardzo wiele. Jedna z moich rozmówczyń do siódmego, ósmego roku życia nie wiedziała, że jest Żydówką. Nie chodziła na religię, ale jej rodzina świętowała święta Bożego Narodzenia. Choć nie łamali się opłatkiem i nie chodzili do kościoła, w domu zawsze była choinka i uroczysta wieczerza, więc nie czuła, że jest inna. Kiedy za czasów Gomułki nastała liberalizacja i ludzie zaczęli mówić otwarcie o pewnych sprawach, usłyszała w klasie, że jest „żydówą”. Wróciła z płaczem do domu i zapytała mamy, co to znaczy. Wówczas rodzina, która miała w Polsce bardzo dobre warunki życia, postanowiła się spakować i wyjechać. To było dla niej traumatyczne wydarzenie, ponieważ miała tu koleżanki i wiodła najszczęśliwsze życie dziecka polskiego, jakie można sobie było wyobrazić w latach pięćdziesiątych. Sporo było sytuacji, gdy dzieci dowiadywały się o wyjeździe z dnia na dzień. Te bardziej oporne kuszono wizjami pomarańczy, palm i plaż. Moimi rozmówcami były głównie osoby, które w latach pięćdziesiątych XX wieku były dziećmi. Choć moment opuszczenia Polski był trudny, asymilacja ze społeczeństwem izraelskim była dla nich znacznie łatwiejsza niż dla ich rodziców. Wychodzili do szkoły, uczyli się hebrajskiego, a po powrocie rzucali tornister i szli się bawić nad morze. Tak mijały im pierwsze miesiące. Rodzice bardziej tęsknili za Polską.

Wielu ludzi dowiadywało się, że są Żydami, dopiero w momencie, gdy ich rodzice podjęli decyzję o wyjeździe. Czy ukrywali to przed nimi z powodu nadal świeżej wojennej traumy?

To była główna przyczyna, lecz nie jedyna. Jeżeli ktoś np. piastował ważny urząd w partii, a miał na nazwisko Goldszmit, zachęcano go do zmiany nazwiska na polskie, np. Nowak czy Zalewski. Skąd więc dzieci miały wiedzieć, że są Żydami, skoro nic na to nie wskazywało? Warto też podkreślić, że osoby, które wyjechały w 1956 roku lub później, w domu najczęściej mówiły po polsku. Ludzie religijni prywatnie przestrzegali zasad koszerności czy szabatu, takich rodzin było jednak mało. Większość była laicka, kultywowanie judaizmu w domu nie było powszechne. Ci, którzy wiedzieli, że są Żydami, wspominają, że raz do roku obchodzili święto Pesach, dostawali macę z Gminy Żydowskiej, mama szykowała wieczerzę paschalną, tata opowiadał o Biblii i na tym ich żydostwo się kończyło. Osoby bardziej religijne w większości wyjechały z Polski tuż po wojnie lub po powstaniu państwa Izrael w 1948 roku.

Dlaczego Żydzi wyjeżdżali z Polski w latach 1956– 1960?

Tytuł książki: Wyjeżdżamy! Wyjeżdżamy?! pochodzi z wywiadu, w którym moja rozmówczyni mówi, że decyzja o wyjeździe z Polski była dla jej rodziny trudna. Dochodziło na tym tle do kłótni rodzinnych, bo jedna osoba chciała jechać, a druga nie. Dziś jechać do Izraela jest łatwo: wsiadamy do samolotu, a 4 godziny później lądujemy w Tel Awiwie. Kiedyś jechało się koleją przez Czechosłowację do Austrii, później przesiadało na pociąg do Włoch, czekało kilka dni na statek w porcie włoskim, a potem płynęło do Hajfy. Podróż trwała kilka tygodni.

Jeżeli chodzi o przyczyny wyjazdu, najczęściej wspominano antysemityzm i nieprzychylne nastawienie do Żydów w Polsce po dojściu Władysława Gomułki do władzy w październiku 1956 roku. Nie było wówczas pogromów jak w Kielcach w 1946 roku, były natomiast zaczepki w klasie, wyzwiska, pobicia. Rodzice pamiętający wojnę podejmowali więc decyzję o wyjeździe w obawie o dobro swoich dzieci. Mówili: od zakończenia wojny minęło tylko dziesięć lat, trzeba wyjeżdżać, bo nie wiadomo, co tu się może wydarzyć. Mieli rację, bo niewiele później przyszedł rok 1968. Drugim czynnikiem było rozczarowanie komunizmem. W 1953 roku umiera Stalin, a trzy lata później Chruszczow opisuje jego zbrodnie. Większość osób rzuca wówczas partyjnymi legitymacjami i opuszcza Polskę, gdyż okazuje się, że komunizm nie zapewnia wszystkim równości. Osoby, które przejrzały na oczy i zobaczyły, czym są partia i system, stwierdziły, że nie będą żyć w Polsce w takim reżimie.

Kolejna sprawa to łączenie rodzin. Jak wiemy, ogromna liczba osób pochodzenia żydowskiego zginęła w czasie II wojny światowej. W Polsce wielu ludzi straciło dosłownie wszystkich najbliższych. Proszę sobie wyobrazić, że ich daleki kuzyn w Izraelu od 1948 roku pisze listy: „Przyjeżdżajcie, jest ciężko, ale mamy tu swoje państwo, co wy robicie dalej w tej Polsce? Z całej naszej rodziny tylko my wam zostaliśmy, zamieszkajmy razem obok siebie”.

Był też strach, czy później będzie można wyjechać. Gomułka otwiera granice dla Żydów w 1956 roku, wcześniej natomiast na przemian je otwierano i zamykano. Dlatego tak wiele osób skorzystało z możliwości wyjazdu. Istniało zjawisko „psychozy emigracyjnej”, zwłaszcza w mniejszych miastach. Dobrym przykładem jest Dzierżoniów na Dolnym Śląsku, skąd wszyscy Żydzi wyjechali niemal jednocześnie. Ktoś, kto niespecjalnie chciał wyjeżdżać, nagle widzi, że krewni, sąsiedzi i wszyscy dookoła się pakują, a w klasie jego syna nagle nie ma pięciorga dzieci. Żaden Żyd nie chce zostać w małej miejscowości sam, więc też wyjeżdża.

Stosunek polskich władz do osób pochodzenia żydowskiego zmieniał się w zależności od tego, jak zawiał wiatr polityczny, polityka państwa Izrael wobec Żydów mieszkających w Polsce była natomiast, zdaje się, dosyć konsekwentna?

W 1956 roku Izrael jest państwem bardzo młodym, nie ma nawet 10 lat. Jest otoczony wrogimi państwami arabskimi. Co chwilę wybucha konflikt zbrojny – najpierw wojna o niepodległość, potem kryzys sueski, potyczki militarne. Do dziś zresztą Izrael żyje jak na bombie zegarowej, nie wiedząc, co będzie jutro. Dopływ nowych obywateli do młodego państwa był bardzo istotny. Polityka izraelska była nastawiona na imigrację i absorpcję Żydów z całego świata, bo tylko w ten sposób można było pozyskać obywateli do licznych oddziałów wojskowych. Izrael ucieszył się, że Gomułka otworzył granice i 50 000 Żydów wyjechało z Polski. Niektórzy z nich „zgubili” się po drodze, uciekając głównie do USA w trakcie przesiadek w Wiedniu czy we Włoszech. Główny zamysł był jednak taki, że Żydzi opuszczają Polskę i jadą do Izraela. Był to bardzo ważny aspekt, gdyż Polskę chciało opuścić wiele osób, Gomułka mówił jednak, że otwiera granice dla Żydów, bo mają swój kraj. Podobnie było w przypadku Niemców, którzy mogli wówczas wyjechać z terenów Dolnego Śląska. Wypuszczano mniejszości, które udawały się w konkretne miejsce na świecie, zamykając w ten sposób dyskusję z tymi, którzy chcieli wyjechać, bo źle im się żyło w Polsce. Izrael dostawał nowych obywateli, żeby wzmocnić swój kraj, a Gomułka pozbywał się problemu bezpaństwowców, którzy mogliby się błąkać po całym świecie i opowiadać, że w Polsce jest źle. Ci, którzy wyjeżdżali, w większości przypadków dostawali bilet w jedną stronę. Byli tacy, którzy wyjeżdżali z paszportem w ręku, czyli w teorii mogli do Polski wrócić, ale ogromna większość wyjeżdżała bez możliwości powrotu.

Warto też wspomnieć – przepraszam za wyrażenie – o „jakości” tych imigrantów. To nie byli ludzie schorowani, źle wykształceni czy starsi, wymagający opieki społecznej i zdrowotnej. Wyjeżdżały rodziny z dziećmi, młodzi ludzie w wieku produktywnym, dobrze wykształceni, którzy szybko wrośli w izraelskie społeczeństwo i przyczynili się do rozwoju państwa Izrael. Dawid Ben Gurion powiedział kiedyś na tajnym spotkaniu swojego rządu, że Izrael nie jest szpitalem i nie chce ludzi starych, zniedołężniałych czy chorych umysłowo. Można więc powiedzieć, że istniała selektywność aliji, chociaż w Izraelu głośno się o tym nie mówi. Trzeba jednak zrozumieć młode państwo, którego nie było stać na przyjmowanie wszystkich obywateli.

Wyjeżdżające dzieci były kuszone pomarańczami, a jaka była rzeczywistość? Jak wielkim przeskokiem dla emigrujących było przeniesienie się z Polski lat pięćdziesiątych do Izraela?

Ogromnym. Jeden z rozdziałów w mojej książce zatytułowałam nawet Z Marszałkowskiej na pustynię. Proszę sobie wyobrazić rodzinę, w której ojciec jest dyrektorem szkoły, a matka nauczycielką. Albo osoby, które należą do partii, niektórzy z nich mają swojego szofera i sprzątaczkę. To była elita, większość natomiast po prostu żyła w Polsce dobrze, z bieżącą wodą i toaletą w domu. Dla nich to były oczywistości, tymczasem w Izraelu przybywali na pustynię. Plaże przy morzu to był raj dla dzieci, które z ośrodka wychodziły prosto na plażę, ale dla ich rodziców to był szok kulturowy, mentalny i klimatyczny. W Izraelu jest bardzo gorąco, a imigranci z Polski na początku mieszkali w ośrodkach absorpcyjnych, czyli blaszanych barakach, bez wody bieżącej i innych wygód, czekając na swoje rzeczy, które przebywały w wielkich drewnianych skrzyniach. Dopiero po kilku tygodniach czy miesiącach przenoszono ich do ośrodków miejskich.

Istnieje świetna książka Analfabeci z wyższym wykształceniem Marii Lewińskiej, z którą też przeprowadzałam wywiad w mojej książce. Autorka studiowała na Uniwersytecie Warszawskim i zdecydowała, że chce wyjechać do Izraela. Polscy Żydzi z wyższym wykształceniem na początku byli „analfabetami”, bo język hebrajski jest trudny – czyta się od prawej do lewej, nie zapisuje się samogłosek, a zatem trudno jest wymówić to, co napisane. Z biegiem czasu szło im oczywiście lepiej.

Co Polska straciła na wyjeździe kilkudziesięciu tysięcy żydowskich obywateli? Czy w trakcie aliji gomułkowskiej wyjechali z Polski do Izraela na zawsze jacyś wybitni ludzie?

Straciliśmy bardzo dużo osób z konkretnymi profesjami: naukowców, inżynierów, ekspertów w swoich dziedzinach, jak prof. Stanisław Kaliński – wybitny specjalista w zakresie produkcji szkła czy Izydor Eigler – autor patentów związanych z budową kopalń. Skąd państwo Izrael wiedziało, że dany człowiek jest np. znanym chemikiem? Polskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych wystawiało pozwolenie na wyjazd z kraju. Z tym dokumentem szło się do ambasady Izraela w Warszawie, która udzielała kolejnego pozwolenia. Urzędnik izraelski notował wówczas, że daną rodzinę trzeba wysłać do konkretnego ośrodka absorpcyjnego, a później do określonego miasta. To wszystko było poukładane: w trakcie wywiadu pytano o zatrudnienie. Osoby z „pożądanym” wykształceniem i członkowie partii byli szczególnie ważni dla Izraela. Wielkie zainteresowanie wśród władz izraelskich wzbudził np. biochemik Klajnzman, który był doradcą prawnym Bolesława Bieruta i pracował dla polskiego MSW. Takich ludzi brano na bok zaraz po przypłynięciu do Hajfy. Przesłuchiwano ich w specjalnym pokoju z pomocą tłumacza, żeby jak najszybciej wykorzystać wiedzę nowo przybyłego imigranta: jak może pomóc Izraelowi, co wie o strukturach partyjnych w Polsce, na jakim etapie jest tam rozwój broni chemicznej itp. Tego rodzaju informacje były dla władz kluczowe.

Dziękuję za rozmowę.

Autorzy: Tomasz Grząślewicz
Fotografie: Anna Wojnar