Ulice Kato

Nie chcę tu utyskiwać na jakość ulic miasta, dziury w jezdniach straszące kierowców, chodniki będące pułapką dla kobiecych nóg, zarówno tych w niebosiężnych szpilkach, jak i w balerinkach. Nie będę komentować organizacji przestrzennej nowego rynku, zastanawiać się, czy egzotyczne palmy nad sztuczną rzeką są na właściwym miejscu. Ważne, że mieszkańcy i przyjezdni polubili wylegiwanie się na leżakach i wpatrywanie się w nurt wody.

Psy i jeszcze bardziej ich właściciele wzięli sobie do serca slogan Nie robię na Kato. Akcja okazała się skuteczna – nawet jeśli tylko częściowo. I dobrze, bo daje to szansę przechodniom, by podnieść wzrok i popatrzeć na przestrzeń miejską bez skupiania się na tym, gdzie można postawić bez obawy stopę.

Dzięki temu dostrzegam po zmierzchu, że powracają do miasta neony. Świetlne instalacje, czasem nowe, czasem vintage, nie tylko rozjaśniają mrok, ale dodają miastu uroku, nieco nostalgicznego. Może Katowice znowu zapracują na określenie miasto tysiąca neonów?

Kwitnie street art, i to nie tylko w czasie festiwalu, który już się zakorzenił w katowickiej przestrzeni. Obok amatorskich graffiti widzimy przyciągające wzrok olbrzymie murale i kameralne rysunki. Czyżby po ulicach Kato przechadzał się Banksy?

Wałęsając się po Kato, trafiam na ulicę bukinistów. Pewnie nie znajdę tu białych kruków, ale też nie poszukiwanie kosztownych dzieł jest celem szperających wśród książek u ulicznych antykwariuszy. Paryscy bukiniści, którzy trafili na listę światowego dziedzictwa UNESCO, też oferują starocie i pamiątki z Paryża, czasem cenne, ale częściej o wartości czysto emocjonalnej. Tworzą natomiast klimat miasta.

A skoro jestem na ul. Stawowej, zatrzymuję się przy imponującej narożnej kamienicy – dzięki kryminałowi Katarzyny Bondy Tylko martwi nie kłamią odczuwam tu przyjemny dreszczyk grozy. Przypominam też sobie romantyczny spacer surowej pani prokurator i przystojnego profilera po zabytkowej części centrum, który dostarcza przy okazji sporo informacji o historii i wyglądzie Katowic sprzed wieku.

Żyjemy w Mieście Muzyki – bez żadnych przymiotników. To oznacza nie tylko wielkie koncerty w zapierających dech w piersi salach koncertowych i na stadionach, nie tylko festiwale muzyczne ściągające fanów. Przyzwyczaiłam się też do tego, że w sezonie festiwalowym ulice Kato wypełniają tłumy młodych ludzi przykuwających wzrok niebanalną, ekspresyjną i zazwyczaj niegrzeczną modą streetową, różniącą się od tej z wybiegów i tej wyznaczanej przez kanony stylu korporacyjnego.

Muzyka jest na ulicach, w piwnicach, pod blokami i kamienicami. Kiedy rodził się polski hip-hop, pełne protestu i desperacji utwory wykrzykiwali z pasją młodzi ludzie w szerokich, opadających spodniach, w odwróconych czapkach z daszkiem i z walkmanami na uszach wyznaczającymi granice ich świata. Uliczna muzyka duszy od czasów Magika i Paktofoniki stała się bardziej poetycka. W 2015 roku stylowy katowicki raper daje niezapomniany koncert w oryginalnej bryle NOSPR nawiązującej w swojej estetyce do śląskich familoków. I rok później Miuosh zostaje laureatem Cegły Janoscha przyznawanej budowniczym śląskiej tożsamości.

Spacer po ulicach Kato to niezłe ćwiczenie z pesymizmu i optymizmu. Częściej widzę tu szklankę w połowie pełną. A gdy chwilami przeważa postrzeganie szklanki połowicznie pustej, sięgam do olśniewających nocnych ujęć ulic Katowic z perspektywy drona i poziom endorfin mi wzrasta.