22 września 2016 roku zmarła śp. Grażyna Wilk, długoletni i ceniony pracownik Wydziału Filologicznego UŚ, kierownik Biblioteki Instytutu Filologii Wschodniosłowiańskiej, redaktorka i współpracowniczka Wydawnictwa Uniwersytetu Śląskiego

Spontaniczna, niekonwencjonalna, życzliwa…

Zamknąć w słowach Grażynę to tak, jakby zamknąć w klatce stubarwnego, rajskiego ptaka. Pisząc o Niej, mam poczucie głębokiej niestosowności. Przecież na każdą próbę dookreślenia tego, kim była, czym żyła, co kochała, co Ją zachwycało czy irytowało, Grażyna zawsze kręciła nosem i z pogardą odrzucała wszelkie formuły. Nigdy nie dawała się zaklasyfikować, zawsze zaskakiwała niebanalnymi reakcjami na wydarzenia z pozoru zwyczajne. Chciała być wszędzie i widzieć wszystko; chciała o wszystkim wiedzieć i o wszystkim miała własne zdanie. Rozmowy z Nią – te „zasadnicze” – były dla mnie ważne, zawsze wiedziałam, że słucha uważnie i pilnie, ale że będzie krytyczna wobec jakichkolwiek sądów uogólniających. Nigdy nie mówiła: „tak jest”, czasem godziła się na „tak bywa”.

Grażyna Wilk (1952–2016)
Grażyna Wilk (1952–2016)

Doskonale pamiętam moment, w którym zobaczyłam ją po raz pierwszy. Był listopad 1975 roku. Od kilku dni pracowałam w Uniwersytecie Śląskim. Do ówczesnych obowiązków asystenta na Wydziale Filologicznym w Sosnowcu należały dyżury w czytelni. Ta mieściła się w przeszklonej sali na parterze. Weszłam tam w poszukiwaniu pracownika biblioteki i natknęłam się na szczupłą, zgrabną osóbkę w zielonych ogrodniczkach i z konewką w ręku. Spojrzała na mnie, zapytała „Na dyżur?”. Następnie odetchnęła z ulgą i powiedziała: „To popilnuj ich przez chwilę, ja pójdę po wodę, bo te kwiatki zupełnie pousychają”. Uśmiechnęła się rozbrajająco, wyszła, po chwili wróciła i zaczęła podlewać bujną czytelnianą roślinność. Dopiero potem wdałyśmy się w rozmowę. Ja podówczas miałam za sobą staż biblioteczny, o czym wiedzieć nie mogła, za to bezbronność roślin, zwierząt i dzieci zawsze odbierała każdym nerwem. Umiała bezbłędnie wyczuć, że komuś trzeba pomóc, i wiedziała, kiedy można go zostawić samemu sobie. Bolała Ją każda niesprawiedliwość, miała wzruszające poczucie odpowiedzialności za to, co łatwo skrzywdzić. Potrafiła pomagać, robiła to często i chętnie, ale niekiedy irytowała się, jeśli ta pomoc trwała zbyt długo lub była nieskuteczna.

Gdybym miała znaleźć jedno słowo na określenie Jej sposobu bycia, wybrałabym „niekonwencjonalność”. Grażyna kochała życie w całej jego bujności i nieprzewidywalności. Bezduszne konwencje, sformalizowane procedury uznawała za przeszkodę w dotarciu do prawdy. Chyba wolała czuć niż wiedzieć, ale wcale nie jestem tego pewna. Obdarzona błyskotliwą inteligencją, nieposkromioną ciekawością świata, była tym typem humanisty, który zachwyt przedkłada nad inne uczucia. Zachwyt dla różnorodności, dla odmienności, dla szczegółu, zachwyt dla życia w każdym jego przejawie.

Rozmowy z Nią były dla mnie niezwykle inspirujące. A zaczęłyśmy rozmawiać bardzo dawno, jeszcze w sosnowieckich czasach akademikowych, kiedy to mieszkałyśmy po sąsiedzku i odwiedzałyśmy się stosunkowo często. Zapamiętałam zwłaszcza niedziele, które podówczas Grażyna spędzała w łóżku z książką lub gazetą w ręku. Przy kuchence, pitrasząc coś do jedzenia, stała Jej najbliższa przyjaciółka z czasów krakowskich, nieodżałowana Halinka Bezak, dziennikarka, która na weekendy przyjeżdżała z Kielc do Sosnowca i przejmowała na siebie obwiązek karmienia Grażyny oraz zapewnienia jej aprowizacji na nadchodzący tydzień. Grażyna rzadko zajmowała się takimi przyziemnymi drobiazgami. Ale lubiła dobrze zjeść, umiała docenić szlachetność trunków, a przede wszystkim była wspaniałą towarzyszką wieczornych biesiad. Oczywiście, posiadała także koszmarny zwyczaj spóźniania się na każde spotkanie, co niekiedy doprowadzało do rozpaczy panie domu. Z rozbrajającym uśmiechem wbiegała z impetem, przepraszała albo i nie przepraszała, i zawsze miała coś ciekawego do powiedzenia. Irytowały Ją pytania w stylu „Dlaczego tak późno?”, na które reagowała opryskliwie: „Jakie tam spóźnienie? Drobny kwadrans”, „Musisz być taka małostkowa?”, „To my byłyśmy umówione na szóstą, a nie na dziewiątą? Dziwne, no cóż, ale przecież nic się chyba nie stało”. W pięć minut po Jej przyjściu nikt już nie pamiętał o kwadransach oczekiwania. Na Grażynę niepodobna się było długo gniewać, natychmiast była w centrum zainteresowania. Najczęściej sięgała po drobne anegdoty, które opowiadała z emocjonalnym zaangażowaniem. Mając świadomość chaotyczności własnych skojarzeń, próbowała je porządkować i większość opowieści zaczynała od „urodziłam się dziesiątego stycznia, a potem zdarzyło się to i tamto”. Gdy zapraszała do siebie przyjaciół, zawsze dbała o to, by nie było nudno, nieelegancko lub banalnie. I na co dzień, i od święta trudno było przewidzieć jej reakcje, rzadko bywały szablonowe.

Przyjaciół i znajomych miała wielu, bliższych i dalszych, okresowo dopieszczanych lub chwilowo trzymanych na dystans. Przyjaźnie z Nią nacechowane były przypływami i odpływami, które Grażyna regulowała według sobie tylko znanych rytmów. W środowisku akademickim, a ono przecież od momentu zamieszkania w Sosnowcu było Jej środowiskiem naturalnym, praktycznie znaliśmy się wzajemnie niemal wszyscy, ale właśnie dzięki Grażynce spotykaliśmy się od czasu do czasu w rozmaitych konfiguracjach towarzyskich i w rozmaitych miejscach. Można z Nią było nie rozmawiać przez kilka miesięcy, a potem bez żadnego problemu umówić się na herbatę i spędzić razem kilka godzin. Interesowało Ją wszystko, praktycznie nie było tematu, którego by nie potrafiła podjąć. Wiele czytała, znała prace oraz naukowe zainteresowania swoich przyjaciół i kolegów, umiała zadawać właściwe pytania, dostrzegała ważny problem tam, gdzie inni poprzestawali na marginalnych skojarzeniach. Potrafiła być bardzo krytyczna, uwielbiała cięte riposty, kolportowała celne powiedzonka, stroiła fochy (a od pewnego czasu „strzelała focha”), ironizowała, bezbłędnie wyłapywała uproszczenia i stereotypy. Miała niezwykle żywy umysł i ogromną wiedzę. Była znakomitym fachowcem. Z wykształcenia polonistka, z zawodu, wyboru i zamiłowania bibliotekarz. Wychowana w rodzinie nauczycielskiej, uznawała za oczywistość nieustanny kontakt z książką. Zawsze traktowała bibliotekę jako instytucję pożytku publicznego. Bliskie jej były tradycje dziewiętnastowiecznych czytelni, w których skupiały się określone kręgi towarzyskie. Czytelni, które nie tylko udostępniały książki, ale i bywały miejscem spotkań, zażartych dyskusji lub spokojnych pogawędek. Szybko zdobyła zawodowy tytuł kustosza dyplomowanego i stosowne do niego kompetencje. Biblioteka była jej drugim domem, który starała się urządzić według własnych zasad, własnego gustu, a nade wszystko własnych wyobrażeń na temat roli i znaczenia tej instytucji. Z wdziękiem prowadziła salon literacki z prawdziwego zdarzenia, kto wie, czy nie ostatni w naszej części świata. Salon, w którym filiżanka kawy lub herbaty, nowości wydawnicze i cenne książki zawsze były w zasięgu ręki. Doceniała oryginalne efekty pracy dobrych edytorów i grafików, kochała chropowatość papieru, chociaż bardzo szybko zaczęła też korzystać z elektronicznych baz danych. Jednak książka, jako przedmiot zarazem estetyczny i użytkowy, była dla Niej swoistym obiektem kultu. Dlatego odchorowywała każdy egzemplarz wycofany z magazynu, nie przyjmując do wiadomości żadnych racji, dla których ktokolwiek i gdziekolwiek robił taką selekcję. Z czasem zajęła się także profesjonalną redakcją prac naukowych. Przez całe życie kształciła własne wyczucie językowe i stosowne kompetencje. Wielu z nas przywykło, że napisany tekst wysyła się Grażynie do sprawdzenia, a Ona bezbłędnie wyłapuje najdrobniejsze logiczne, merytoryczne i formalne nieścisłości. Zawsze można było na niej polegać, chociaż nie zawsze dotrzymywała terminów. Była Osobą uważającą, że „porządek w czasie” należało traktować umownie i na Jej warunkach.

Ale w ważnych chwilach nigdy nie zawodziła. Miała przy tym oczywistą hierarchię wartości: w jej sercu zawsze na pierwszym miejscu była Rodzina. W jej opowieściach poczesne miejsce zajmowali rodzice, z którymi miała bardzo bliski, serdeczny kontakt i którymi opiekowała się w najtrudniejszych momentach, ukochany brat Janusz, jego żona, ich dzieci i wnuki, a także liczni krewni i powinowaci. Z błyskiem w oku mówiła o rodzinnych zjazdach, o ukochanych Sędowicach, o wspólnych wakacjach z dziećmi, o radosnych świętach. Potrafiła zrezygnować z najbardziej atrakcyjnej propozycji, jeśli ta kolidowała z wyjazdem do Malborka. Kochała podróże z miniaturowym bagażem, z torebką jeździła po Francji, Włoszech i Niemczech. Niekiedy były to krótkie, weekendowe wypady, innym razem zorganizowane wycieczki, jak ta do bibliotek austriackich, na której zdarzyło się nam być razem. Z każdej takiej wyprawy przywoziła interesujące drobiazgi i fascynujące obserwacje, które najczęściej nie układały się w zwarte opowieści, za to niejednokrotnie wracały jako argumenty w rozmowach i dyskusjach.

Była na swój sposób kobietą szaloną, żywiołową, spontaniczną, krytyczną, na pewno niekonwencjonalną, a jednocześnie niezwykle ciepłą, życzliwą, wyrozumiałą. Pełna nadziei i planów dobrze strzegła swojej prywatności, nie była wylewna; w najlepszym razie przekuwała osobiste przeżycia w uniwersalne egzempla. Miała wielu znajomych, utrzymywała bardzo szerokie kontakty przyjacielskie i towarzyskie.

Jednocześnie posiadała tę cudowną właściwość, która sprawiała, że otaczający Ją ludzie w jakiś sposób lgnęli także do siebie nawzajem. Pragnęła, żeby świat był lepszy. Potrafiła jednak także zaakceptować go takim, jakim jest, chociaż czasem bezpardonowo walczyła z przeciwnościami w imię jakiejś sprawy, z pozoru zupełnie przegranej. I wtedy miewała pretensje do przyjaciół nie tyle za brak wsparcia, ile za bezskuteczność działań. W takich razach poważniała, gniewała się, umiała każdego przywołać do porządku, ostro strofować i bezkompromisowo powoływać się na moralne pryncypia. Ale konwencje etykietalne i sformalizowane zasady działania traktowała pobłażliwie i wyrażała się o nich z przekąsem. Przy czym zawsze była głęboko zaangażowana w to, co robiła i co mówiła.

Gdy z jakichś powodów zawodziła ją fizyczna kondycja, wtedy zamykała się w domu, kurowała, nie chciała nikogo widzieć i przeczekiwała kryzys. Niechętnie mówiła o swoich dolegliwościach i chorobach. Nie godziła się na żaden spadek fizycznej formy i nie wyobrażała sobie bezsilnej starości. Los Jej to podarował – szkoda, że aż tak wcześnie. Na wieść o Jej odejściu nasza wspólna przyjaciółka z Mińska, Galina Kurylenko, napisała między innymi: „Безумно жаль. Ну почему так? Почему первыми уходят лучшие? Как наяву вижу её похорошевшую, одушевлённую ремонтом, улыбчивую, такую молодую и красивую, полную надежд и планов. И что самое главное – с такой доброй и чистой душой”.

Chyba nie była typem człowieka, który kieruje własnym życiem i potrafi świadomie kreować swój wizerunek, chociaż o wizerunek niewątpliwie bardzo dbała. Ale przecież nie o wizerunek Jej chodziło, ale o istotę rzeczy. A istotą Grażyny chyba była niezgoda na formalizowanie tego, co mogłoby rozkwitać spontanicznie i bez przeszkód. Rozkwitać jak Ona sama: z pożytkiem dla siebie i innych.

Doskonale zdaję sobie sprawę, że Grażyna nie zaakceptowałaby takiego obrazu siebie, że byłaby co najmniej zdegustowana i zdziwiona. Zdziwiona tym, że ktokolwiek może pokusić się o pochwycenie wiatru, o zamknięcie słońca, o powstrzymanie wodospadu.

Przepraszam, Grażynko. Zaskoczyłaś mnie bardziej niż zwykle. Używając Twojej ulubionej frazy: „teraz to już chyba przesadziłaś”. Nie umiem sobie z tym poradzić. Mogę tylko być wdzięczna losowi, że znajomość z Tobą przerodziła się w jedną z najważniejszych więzi w moim życiu, więzi, której ani zerwać, ani zapomnieć nie sposób.

Autorzy: Ewa Kosowska
Fotografie: Ewa Kosowska