Dr Agnieszka Sikora – redaktor naczelna

Zaczęłam od dobrej szkoły

Dr Agnieszka Sikora
Dr Agnieszka Sikora

Odkąd pamiętam, zawsze pisałam. Gdy miałam sześć lat – w niebieskim zeszycie w dwie linie – napisałam pierwszą „książkę”. Jako „dziennikarka” zainaugurowałam w wieku szesnastu lat. Moje artykuły ukazały się wówczas w ogólnopolskim czasopiśmie dla młodzieży „Płomyk”. Były to: relacja z rejsu po Bałtyku ORP „Iskra” oraz fotoreportaż z obozu żeglarskiego. Już wtedy aparat fotograficzny stanowił zasadniczy element mojego ekwipunku podróżniczego.

Wychowałam się wśród książek i albumów poświęconych fotografii. Pasję fotograficzną zaszczepił mi mój tata. W domu mieliśmy ciemnię, w której wraz z bratem spędzałam długie godziny. Tajniki tej sztuki poznawałam i doskonaliłam na takich aparatach, jak radziecki Łomo czy Zenit. Od dziecka marzyłam, aby zostać pisarzem lub podróżnikiem (albo jednym i drugim). Rodzinnie zaczytywaliśmy się w reportażach podróżniczych takich autorów, jak: Arkady Fiedler, Thor Heyerdahl, Lucjan Wolanowski, Janusz Wolniewicz, Melchior Wańkowicz, Marian Brandys... To była dobra szkoła.

Skłamałabym jednak, gdybym twierdziła, że idąc za swoimi marzeniami, skierowałam swoje kroki na Wydział Filologiczny Uniwersytetu Śląskiego. Nie. Na polonistykę trafiłam przypadkowo. Jednak bardzo szybko przekonałam się, że to jest to. Już na pierwszym roku odkryłam nową pasję – literaturę staropolską, do której zapałałam miłością i jestem jej wierna do dziś. Po studiach magisterskich (i obronie pracy, oczywiście z dziedziny literatury staropolskiej) trafiłam do Zakładu Historii Literatury Średniowiecza i Renesansu, gdzie pod okiem prof. zw. dr. hab. Jana Malickiego napisałam pracę doktorską i obroniłam się w 2001 roku. W Zakładzie tym poznałam wspaniałych ludzi i to właśnie dzięki nim okres studiów doktoranckich uważam za jeden z najlepszych w moim życiu. Byli nie tylko starszymi kolegami, którzy podsuwali ciekawe pomysły, radzili, a czasami konstruktywnie krytykowali, ale szybko stali się moimi przyjaciółmi i mogę powiedzieć, że te przyjaźnie trwają do dzisiaj. Ja zaś wciąż o Zakładzie Historii Literatury Średniowiecza i Renesansu mówię „mój Zakład”.

Pierwsze spotkanie z redakcją „Gazety Uniwersyteckiej UŚ” datuję na rok 1998. Wtedy ówczesny rektor prof. zw. dr hab. Tadeusz Sławek oraz redakcja objęli honorowym patronatem moją wyprawę wysokogórską w południowoamerykańskie Andy. Po jej zakończeniu w „Gazecie” ukazało się kilka relacji. Jako etatowy pracownik pojawiłam się w 2004 roku. Od samego początku pisałam o wszystkim: relacje z imprez uczelnianych, wywiady z naukowcami i studentami, na potrzeby „Gazety” robiłam też zdjęcia. Odwiedzając poszczególne wydziały, przy okazji kolejnych uroczystości czy konferencji, poznawałam mnóstwo ciekawych ludzi, zajmujących się pasjonującymi tematami, które – mimo iż nie stanowiły centrum moich zainteresowań naukowych – potrafiły mnie zaciekawić. Uświadomiłam sobie, że ludzie Uniwersytetu, z któregokolwiek wydziału by nie pochodzili, to szalenie ciekawe osobowości. Z wieloma z nich nawiązałam stałą współpracę – trwającą do dziś. Ciężko byłoby jednak wymienić nazwiska wszystkich tych osób, proszę więc o wybaczenie, że tego nie zrobię.

Dzięki pracy nad artykułami do „Gazety”, zetknęłam się z fascynującymi tematami. Do najciekawszych przygód dziennikarskich zaliczam, między innymi: artykuły o Ewangelii Judasza oraz Bibliotece z Nag Hammadi – oba przygotowane w oparciu o długie dyskusje z ks. prof. zw. dr. hab. Wincentym Myszorem; rozmowę z o. Andrzejem A. Napiórkowskim, przeorem klasztoru oo. paulinów na Skałce w Krakowie (dzięki wizycie w klasztorze i przychylności przeora, miałam niepowtarzalną okazję zwiedzić i sfotografować miejsca niedostępne dla przeciętnego człowieka); relację z konferencji egzorcystów, która odbyła się na Wydziale Teologicznym; cykl artykułów o śląskich Żydach przygotowany we współpracy z Jarosławem Banysiem, prezesem Fundacji Or Chaim; relację z wodowania Uśki – pierwszej naukowej łodzi uniwersyteckiej – na wodach Zbiornika Goczałkowickiego, na które zostałam zaproszona przez prof. zw. dr. hab. Pawła Migulę i dr. Andrzeja Woźnicę (z czego chyba najbardziej zapamiętałam biały szkwał, który, na szczęście, przeżyliśmy już na lądzie); spotkania z fizykami podczas wielu imprez przygotowanych przez Pracownię Dydaktyki Fizyki, kierowaną przez dr. Jerzego Jarosza; rozmowę i sesję fotograficzną, które podczas Dnia Kultury Kanadyjskiej przeprowadziłam z Andy’m Wilsonem – synem wodza plemienia Skedansa z Narodu Haida (z Wysp Królowej Charlotty, archipelagu położonych u wybrzeży Kolumbii Brytyjskiej).

Nie ukrywam, że ze względu na moje pasje pozanaukowe – góry i podróże – „Gazeta Uniwersytecka UŚ” objęła patronat medialny nad, odbywającym się już od ponad 10 lat, Festiwalem Slajdów Podróżniczych. Dwa razy do roku w Instytucie Fizyki mają miejsce interesujące pokazy, połączone ze spotkaniami znanych podróżników. Brałam w nich udział także jako autorka prelekcji, głównie poświęconych Ameryce Południowej, a szczególnie mojej ukochanej Argentynie. Na jednej z edycji Festiwalu poznałam przesympatycznego młodego podróżnika i polarnika Jaśka Melę, który później przyjechał na wręczenie nagród w Konkursie na reportaż im. Maćka Chowanioka, którego „Gazeta Uniwersytecka UŚ” była organizatorem. Jasiek nie tylko przedstawił piękne zdjęcia ze swoich wypraw i opowiedział o dramatycznych losach rodziny, ale również wręczył finalistom konkursu książki swojego autorstwa.

Podczas mojej pracy w „Gazecie Uniwersyteckiej UŚ” zawsze dużą wagę przykładałam do poprawności językowej zamieszczanych tekstów. Często konsultowałam się z Internetową Poradnią Językową, działającą pod kierownictwem dr Katarzyny Wyrwas. Szczególnie borykałam się z pewną tendencją, widoczną w wielu nadsyłanych do redakcji tekstach. Chodzi o nieuzasadnioną pod względem poprawności ortograficznej pisownię wielkich liter w tytułach i stopniach naukowych czy nazwach funkcji pełnionych na uczelni. Problemem było również zmaganie się z manierą „suchych” sprawozdań z konferencji, w których często listy gości dominowały nad interesującym tematem dyskusji. Trudno było przekonać autorów takich artykułów, że od podziękowań za organizację spotkania, ważniejsza jest treść wystąpień i ich oryginalność.

Chciałabym złożyć gorące podziękowania wszystkim redaktorom naczelnym, którzy byli moimi szefami, czasami przez wiele lat: prof. dr. hab. Dariuszowi Rottowi, Iwonie Kolasińskiej i Joli Kubik. Każdy z Was był inny i miał odmienną wizję pisma. Każdy z Was czego innego mnie nauczył. Jestem Wam za to wdzięczna. Ta wieloletnia praca uświadomiła mi, jak trudno robić gazetę uczelnianą, która zadowoliłaby wszystkich: władze uczelni, pracowników nauki i administracji, studentów. W każdej z gazet było również coś, co podobało mi się i chcę o tym napisać. Bardzo brakuje mi świetnych okładek autorstwa wybitnego grafika Grzegorza Hańderka, obecnego prorektora katowickiej ASP, który współpracował z „Gazetą” podczas „kadencji” prof. Dariusza Rotta. Były oryginalne w skali całego kraju. Wielokrotnie słyszeliśmy słowa uznania pod ich adresem. Brakuje mi profesjonalizmu Oficyny Wydawniczo-Projektowej śp. Józefa Kandziory, która, podczas „szefowania” Iwony Kolasińskiej, przygotowywała skład i łamanie. Natomiast w obecnym layoucie „Gazety”, wypracowanym podczas „urzędowania” Joli Kubik, bardzo podoba mi się logo autorstwa dr. Łukasza Klisia oraz funkcjonalna witryna internetowa, przygotowana przez Mateusza Rynka. Dziękuję wszystkim współpracownikom, którzy z cierpliwością znosili i znoszą moje uwagi i narzekania, a przede wszystkim obecnej załodze: Oli Kielak (człowiekowi-orkiestrze, która od 20 lat pracuje dla „Gazety”, wszystko wie i wszystkich zna), Tomkowi Okrasce (sekretarzowi redakcji), Monice Zarębie (korektorce), Biance Porębskiej (zajmującej się opracowaniem wersji internetowej) oraz prowadzącym poszczególne działy: Marysi Sztuce, Gosi Kłoskowicz i dr Agnieszce Nęckiej.

Oczywiście, nigdy nie jest tak, aby nie mogło być lepiej. Dlatego uważam, że powinniśmy się zastanowić nad rolą mediów akademickich w uczelni. Uważam, że we współczesnym świecie, w którym informacja po godzinie staje się już nieaktualna, miesięcznik bazujący na tzw. wydarzeniówce nie spełnia swej roli. Dziś, w przeciwieństwie do „Gazety” sprzed 20 lat, ani pracownicy, ani studenci nie poszukują w miesięczniku newsów. Taką rolę bardzo dobrze spełnia strona internetowa. Internet to jednak medium, w którym dominują krótkie informacje oraz rozliczne materiały multimedialne. Raczej nie ma w nim miejsca na teksty publicystyczne, dyskusje czy rozmowy na tematy trudne. Dlatego „Gazeta” mogłaby wypełnić tę lukę, wrócić do „korzeni”, do czasów, gdy była do czytania, a nie oglądania. Nasi czytelnicy na pewno chętnie wzięliby do ręki pismo, w którym dominowałyby interesujące artykuły dotyczące aktualnych problemów uczelni czy szkolnictwa wyższego, promujące ciekawe i ważne badania naukowe, a także prezentujące osiągnięcia poszczególnych naukowców, zespołów badawczych, doktorantów czy studentów. To zapoczątkowała już Iwona Kolasińska i to staram się realizować ja. Jeśli mogę – z okazji urodzin – czegoś redakcji i sobie życzyć, to chciałbym, aby „Gazeta” miała swoje własne pomieszczenie. Od czasu jego utraty w roku 2011, prowadzenie wywiadów, spotkań, zebrań, pracy nad poszczególnymi artykułami jest dosyć trudne. Redakcja mieści się obecnie przy jednym biurku przytulonym do innych, znajdujących się w pokoju zajmowanym przez Biuro Prasowe UŚ. Jest nie tylko ciasno, ale przede wszystkim głośno. Odrobina własnej przestrzeni i możliwość zachowania równowagi pomiędzy tradycją i koniecznością podążania z duchem czasu – taka jest moja wizja i moje marzenie.