Izrael nieznany - spotkania z ludźmi, krajem i własną przeszłoscią /1/

Irgun Jozej Bielsko - Biała

Podróże mają to do siebie, że wywołują w nas metamorfozę. Wyjeżdżamy z określonym bagażem wyobrażeń i doświadczeń, wracamy inni, bogatsi o nowe sprawy i nieoczekiwane przeżycia. Przychodzi nam korygować dawne swoje wyobrażenia, wiele przemyśleć od nowa. Podróże uczą pokory.

Tak też było z moją wyprawą do ziemi zdawać by się mogło odległej, a która okazała się zdumiewająco bliska. Trzeba jednak rzecz wyjaśnić od początku.

Na Śląsku żyła przed II wojną światową znacząca społeczność żydowska. Szczególnie mocno zaznaczała swoją obecnośó na Śląsku Cieszyńskim, w Bielsku oraz graniczącej z nim od strony małopolskiej Białej. Przemysłowcy, kupcy, adwokaci i lekarze, rzemieślnicy - jedni tradycyjnie ortodoksyjni, inni o poglądach świeckich, jeszcze inni wyznania katolickiego lub ewangelickiego. Więzami kulturowymi zakorzenieni byli dwojako: z jednej strony z Morawami i Austrią, z drugiej ze środowiskami chasydzkimi wschodnioeuropejskimi - jeszcze jedno pogranicze. Ich dzieci razem z innymi chodziły do miejscowych szkół, kopały piłkę, pływały w zawodach szkolnych, chodziły na górskie wycieczki. Tragedia Holokaustu dotknęła ich wszystkich jednako. Wrzesień 1939 oznaczał dla wszystkich, i tych mówiących po polsku, i tych mówiących po niemiecku czy jidisch, także bez względu na opcje konfesyjne to samo: ucieczkę, utratę dorobku całych pokoleń, tułaczkę, poniewierkę, eksterminację. Symbol ich obecności w mieście - synagoga - została spalona i zrównana z ziemią. Nieliczni ocaleli, bądż dzięki pomocy ludzi odważnych, bądż przez przypadek, bądż dostawszy się do armii Andersa. Losy każdego z nich starczyłyby za scenariusz dla kolejnego filmu Agnieszki Holland.

I oto w ubiegłym roku nadarzyła się sposobnoóć spotkania w dawnym rodzinnym mieście. Odsłonięta bowiem została tablica upamiętniająca zburzoną w 1939 roku synagogę. Przyjechali, dziś starsi już, niekiedy sędziwi dawni żydowscy obywatele miasta Bielska-Białej, witani serdecznie. W miejscu dawnej synagogi zabrzmiał psalm dawidowy. Chwila była przejmująca. Takie powroty bywają trudne, niekiedy ponad miarę trudne.

W Izraelu bielszczanie, podobnie jak przybysze z innych miast, zorganizowali się w ziomkostwie o nazwie Irgun Jozej Sielsko-Biała z siedzibą w Tel Awiwie. Zaprosili, aby ich odwiedzić. Pojechałam. I oto, co zobaczyłam: zdaje się, że historię naszego miasta rodzinnego w Polsce trzeba by pisać w dwóch wątkach, w drugim uwzględniającym nowe miejsca osiedlenia jego dawnych obywateli. Rzecz bowiem zaskakująca: żyje w nich pamięć i przywiązanie do starej ojczyzny, przywiązanie często zaprawione goryczą.

Na wielkim murze w Jerozolimie, murze pamięci Yad Vashem, gdzie zapisano nazwy miast, miasteczek i wiosek żydowskiej diaspory całego świata, przeczytałam listę miejscowości górnośląskich, pisaną literami łacińskimi i hebrajskimi: Ruda Śląska, Siemianowice Śląskie, Lubliniec, Tarnowskie Góry, Świętochłowice, Katowice, Pszczyna, Dziedzice-Czechowice /sic/, Rybnik, Kamienica, Skoczów, Olszówka Dolna, Cieszyn, Ustroń, Jaworze Dolne, Bielsko-Biała, Aleksandrowice. Nasza ziemia żyje w pamięci tych ludzi, dawnych współobywateli II Rzeczpospolitej.

W pięknym hotelu Sinai w Tel Awiwie zgromadziło się na spotkaniu za mną ponad pół setki bielszczan. Potem przez dwa tygodnie zwiedzałam w towarzystwie wielu z nich ten niezwykły kraj - od wzgórz Golan po Morze Martwe od brzegu morskiego po Jordan i pustynię synajską. Kraj - kolebkę naszych chrześcijańskich korzeni przeżyłam jako ojczyznę moich rodaków z Bielska.

Rozmowy z nimi - poliglotami, mającymi hebrajski, polski, angielski, niemiecki w swym codziennym repertuarze, uczyły nowego spojrzenia na wiele spraw naszej przedwojennej historii, której są żywymi świadkami, a która dla mnie - wówczas małego dziecka - jest już czymś odległym.

Radziłabym historykowi zajmującemu się dziejami przemysłu włókienniczego popytać o szczegóły tam właśnie. Wielu z nich to wysokiej rangi specjaliści z tej dziedziny, wychowankowie polskich przedwojennych szkół, budowali po wojnie izraelski przemysł tekstylny, dziś jeden z najnowocześniejszych na świecie. Opowiadali mi, źe przedwojenny fachowiec z Polski w tej dziedzinie ceniony był wysoko - absolwenci bielskiej Szkoły Przemysłowej stanowili krąg profesjonalny o międzynarodowej renomie. Czy podobna sytuacja nie powstała w przypadku absolwentów katowickich Śląskich Technicznych Zakładów Naukowych?

Spotkania z ludtmi niosły z sobą niespodzianki, nieoczekiwane zgoła. Opowiem o jednym.

"Chcemy, aby Pani poznała ojca Daniela" powiadają moi gospodarze. I oto zjawia się: niewysoki, o wesołych, dobrych oczach i wyraźnie sangwinicznym temperamencie. Oskar Rufeisen - bo o nim mowa - urodzony w żydowskiej rodzinie pod Żywcem, absolwent Polskiego Gimnazjum w Bielsku z maturą zdaną na wiosnę 1939 roku, rezyduje obecnie na Karmelu pod Haifą w karmelickim klasztorze.

Jak wszyscy, uciekł wraz z rodziną z Bielska 1 września, przedziera się na Litwę. Tutaj zagarnia go ofensywa niemiecka 1941 roku. Nie domyślają się jego pochodzenia, zatrudniają jako kancelistę i tłumacza w niemieckim biurze policyjnym w miasteczku Mir, gdzie rośnie wielkie getto, na zagładę przeznaczone. Nim jednak do tego doszło, nasilają się przecieki informacyjne o mających nastąpić akcjach eksterminacyjnych, znika broń, dostarczana tajemnymi rękami do getta. Rufeisen, zdekonspirowany, ucieka, znajduje nieoczekiwane schronienie u sióstr zakonnych Tu, po długich tygodniach rozmyślań, prosi o chrzest. Po wojnie studia teologiczne i wstąpienie do Karmelu. Zachowuje przy tym swą wierność narodowi, z którego wyszedł i decyduje się w pewnym momencie na wyjazd do Izraela. Nie przyjęto go tam z otwartymi ramionami, otacza go nieufność i rezerwa. W końcu wygrał, uzyskał obywatelstwo. Żyd katolik - karmelita - obywatel Izraela - ojciec Daniel - Oskar Rufeisen, wszystko w jednej osobie. Splot zdumiewający, pełen napięć, czy aby nie także rozdarcia?

Długo z nim rozmawiałam, słuchałam, pytałam. "Bo wy wszyscy w tej Europie zapomnieliście, że chrześcijaństwo ma hebrajskie korzenie" - powiadał do mnie, pół żartem, pół serio. Spojrzałam po sobie: jedno moje imię hebrajskie, drugie rzymskie, jakoś dotąd nie widziałam w tym sprzeczności. Z niepokojem wracałam do domu coż my właściwie wiemy o tych naszych starszych braciach? Istotnie, kulturowo nie wpisujemy się w tradycję hebrajską. Jest tradycja grecka, rzymska, ale hebrajska? Czyżby pozostawała poza nawiasem tego, co nazywamy kulturą środziemnomorską?

Z perspektywy ziemi palestyńskiej, tego skrawka Bliskiego Wschodu od samego początku uwikłanego w żywą historię starożytnego Rzymu i helleńskiej spuścizny sprawy relacji z wielkim imperium jawią się inaczej niźli dla nas, którzyśmy przybyli na scenę dziejów tysiąc lat później. Dla nas istnieje coś na kształt nabożnie pielęgnowanej legendy Rzymu, jego wielkości, wspaniałych cywilizacyjnych osiągnięć, modelu organizacji państwa i prawa, praktyki budowania dróg i miast. Uważamy się, słusznie czy nie, za jego spadkobierców. Inaczej tam: Rzym jawi się jako obcy, najeźdźca, uzurpator. Nie może być inaczej gdzie pamięć Qumran, Mossady stanowi spoiwo duchowe, także dzisiaj. Każdy, kto próbował kompromisu z Rzymem, stawał się dwuznaczny, choćby był królem, jak Herod Wielki, postać demoniczna, w istocie tragiczna. Ale o tym następnym razem.

Autorzy: Ewa Chojecka